Nazwisko Roya Harpera powinno być znane nawet bardzo początkującemu fanowi muzyki lat 70. Wszak Led Zeppelin na swojej trzeciej płycie zdejmowali przed nim kapelusze z głów, a Pink Floyd zaprosili do zaśpiewania na jednej z najwybitniejszych płyt wszech czasów, dokładnie w utworze Have a Cigar. Znajomość nazwiska niekoniecznie musi się jednak przekładać na znajomość muzyki – i jakoś się tak składa, że pomijając pojedyncze prezentacje radiowe, nie miałem okazji z twórczością Harpera się zetknąć, zresztą nie czułem takiej potrzeby, umieściwszy go w folkowej szufladce. I dopiero musiałem posłuchać innej kandydatki do miana płyty wszech czasów, Ys Joanny Newsom, dowiedzieć się, że Harper jest idolem Kalifornijki, a Stormcock jej albumem życia, żeby na dobre zainteresować się jego muzyką. Teraz wstyd mi, że zrobiłem to tak późno.
A ponieważ wstydzić się powinien cały artrock.pl – bo na całym serwisie nie ma ani jednej recenzji żadnej płyty tego artysty – to najwyższa pora te braki zlikwidować. Na poznanie zasługuje cała twórczość Harpera (przynajmniej ta z klasycznego okresu) a wspomniany Stormcock to po prostu arcydzieło rocka, i to z najwyższej półki.
Co takiego jest niezwykłego w tym albumie?
Przede wszystkim, songwriting. Stormcock zawiera tylko cztery utwory, o średniej długości około dziesięciu minut, najkrótszy z nich siedem i pół. W 1971 roku, kiedy rock progresywny dopiero zdobywał uznanie i popularność, nagranie płyty zawierającej same długie utwory było samo w sobie aktem odwagi w stylu wejścia na ośmiotysięcznik. Ale nagranie płyty folk-rockowej zawierającej same długie utwory jest jak wejście na ośmiotysięcznik bez tlenu. Progrockersi czy metalowcy mogą sobie pozwolić na wstawienie jakiegoś popisu instrumentalnego, przydługiego intro czy innego zapychacza – Harper musiał, mając ograniczone środki muzycznego wyrazu, utrzymać uwagę słuchacza samą kompozycją i tekstem. Stworzył płytę bardzo zwartą, gęstą od treści i intensywną pod względem emocjonalnym, przykuwającą uwagę od pierwszej do ostatniej minuty i ani przez chwilę nie nużącą.
Te „środki muzycznego wyrazu”, które miałem na myśli, to tak naprawdę dwie akustyczne gitary (Harpera i Flaviusa Mercuriusa, pod którym to pseudonimem ukrywał się znany skądinąd Jimmy Page), gdzieniegdzie wchodzący hammond, smyczkowa orkiestracja w My and My Woman. No i głos Harpera. Niewiele? No to posłuchajcie ściany dźwięku stworzonej przez obu gitarzystów w The Same Old Rock. Posłuchajcie harmonii wokalnych w Hors d’Oeuvres. Posłuchajcie, jak misternie jest budowane napięcie w Me and My Women za pomocą odpowiedniego połączenia gitar, organów i smyczków. Posłuchajcie wreszcie, co Harper potrafi zrobić ze swoim głosem.
Ta płyta to klasyk, i to klasyk zarówno folk-rocka (ze względu na środki wyrazu), jak i rocka progresywnego (ze względu na kompozycje). Klasyk do dziś żywy i inspirujący (choćby wspomniane Ys). Powtórzę za Zeppelinami: kapelusze z głów.