Rozpaczliwa próba odzyskania popularności w drodze nagrania popowej płyty nie zakończyła się sukcesem, co zdziwiło tylko dyrektora marketingu w Beyond Music i Chrisa Squire’a. Trzeba było więc znaleźć kozła ofiarnego, w końcu Yes nie byłoby Yes, gdyby nagrało dwie płyty z rzędu w tym samym składzie. Tym razem jednak decyzja była słuszna – ktoś rozsądny stwierdził, że bycie przeciętnym klawiszowcem, średnim gitarzystą, słabym wokalistą, takim sobie kompozytorem oraz kumplem Chrisa Squire’a to nie są jednak wystarczające kwalifikacje do członkostwa w Yes. Billy Sherwood pożegnał się więc z posadą, oficjalnym członkiem zespołu został natomiast rosyjski klawiszowiec Igor Choroszew, który brał udział już w nagraniach Open Your Eyes.
The Ladder to w dalszym ciągu „Yes środka”, ale jest albumem na pewno lepszym od Open Your Eyes. Choćby dlatego, że zawiera dużo więcej utworów zapadających w pamięć. Takich jak przede wszystkim otwierający płytę Homeworld (The Ladder) – minisuita napisana według najlepszych Yesowych wzorców, z kapitalnym, dynamicznym refrenem (nie, nie zgadzam się z Robertem Drózdem, który dwanaście lat temu recenzując tę płytę dla naszego portalu przyczepił się do niego, że jest zbyt popowy) i piękną, wyciszoną kodą wykonaną tylko przez Choroszewa i Andersona. To Open Your Eyes miało być albumem przebojowym, tymczasem na Ladderze są aż trzy kawałki, z których można by zrobić przebój – If Only You Knew (ładna, choć nieco zbyt kiczowata piosenka), It Will Be a Good Day (nieco przypominająca klimatem I Am Waiting, ślicznie zaaranżowana, chociaż później też trochę popadająca w banał) i kojarzące się nieco z Teakbois Lightning Strikes. W sumie bardzo dobra jest cała pierwsza połowa płyty (bo jest jeszcze energetyczne Face to Face). Potem niestety – im dalej tym gorzej. Broni się jeszcze przyjemna piosenka To Be Alive, już mniej utrzymany w stylistyce AOR (i trochę, jak Robert słusznie zauważył, Order of the Universe z ABWH) Finally, a już poświęcony Bobowi Marleyowi The Messenger jest totalnie nijaki, wreszcie minisuita New Language robi wrażenie luźno pozlepianych kawałków bez żadnej myśli przewodniej.
W sumie – niezła, sympatyczna płyta, lepsza niż oczekiwali fani (po Open Your Eyes znów spodziewający się najgorszego), ale znów z poczuciem niewykorzystanego potencjału. Potencjału choćby związanego z osobą Choroszewa, prawdziwego wirtuoza świetnie czującego klasyczny repertuar grupy, dzięki któremu Yes mógł wreszcie przywrócić do repertuaru koncertowego Gates of Delirium. Na tej płycie po prostu nie miał co grać.
W okresie, o którym mówimy, Yes stawał się przede wszystkim zespołem koncertowym i płyty studyjne stawały się powoli wyłącznie pretekstem do zagrania kolejnej trasy. Już za chwilę, przy okazji trasy Masterworks, okazało się, że i takiego pretekstu nie potrzeba. Moim zdaniem słusznie. Taki zespół jak Yes naprawdę nie musi i nie powinien nagrywać za wszelką cenę. Powinien podzielić się światem ze swoim albumem wtedy i tylko wtedy, gdy będzie miał pewność, że będzie to album przynajmniej bardzo dobry.
I taki właśnie album Yes jeszcze miał nagrać.