Dawno się tak fundamentalnie nie zgadzałem z kolegami z artrock.pl jak teraz z Wojtkiem na temat nowej płyty Kate Bush. Fundamentalnie, bo niezgoda dotyczy nie tylko nowej płyty Kaśki, ale całościowego patrzenia na nią i jej artystyczną drogę.
Ogólnie rzecz biorąc, Wojtek zaszufladkował Bush jako singerkę-songwriterkę i ma pretensje do nowej płyty, że jest za mało singersko-songwriterska, a za bardzo udziwniona. Na początek należałoby zadać sobie pytanie, co właściwie ta szufladka znaczy i kto się w niej mieści. W końcu taką wkładają do niej też taką Joannę Newsom, artystkę, która nagrała już płytę, gdzie średnia długość utworu wynosi jedenaście minut i osiem sekund. Często spotykałem się z porównaniami Newsom do Bush. Kompletnie się z nimi nie zgadzałem, ale ze swojej strony przedstawiałem jedną kluczową różnicę: Newsom jest artystką spełnioną. Może do końca życia nic nie robić albo nawet zmienić styl na italo-disco, a Ys na zawsze pozostanie jednym z tych nieprzemijających arcydzieł, które tworzą historię muzyki. Kate Bush takiego arcydzieła nie nagrała i wydawało się, że już nigdy nie nagra.
Tak, uważałem karierę Bush za niespełnioną. Właśnie dlatego, że miała talent i wrażliwość pozwalający jej na stworzenie płyty powalającej jako całość i tych atutów nie wykorzystywała. Tworzyła „tylko” pojedyncze powalające piosenki. Jakby z jakichś powodów nie chciała (nie potrafiła?) wydobyć się z tej szufladki, w której ją tak lubi mój kolega recenzent. Owszem, zdarzały jej się kroki w stronę muzyki bardziej eksperymentalnej - choćby obszerne fragmenty The Dreaming albo druga strona Hounds of Love. Wydawało się, że entuzjastyczne recenzje, które zebrała Kaśka za ten ostatni album, powinny ją zachęcić do kontynuacji podróży w tym kierunku. Niestety było inaczej – najpierw średni The Sensual World, potem najsłabsze w całej karierze artystki The Red Shoes. Gdyby na tym miało się skończyć, naprawdę można by ją uznać za nie w pełni zrealizowany talent. Zwłaszcza, gdy ma się świadomość, co nagrała, gdy już wyszła z tej szufladki.
Był w latach 80. zespół, który też został zaszufladkowany – jako gwiazda neoromantycznego pop. W połowie dekady wydał pewien słynny album, na którym w niezwykle udany sposób połączył elementy swojego starego stylu z brzmieniem zupełnie nowym, przebojowość z eksperymentem. Mniej więcej tak jak Kate Bush na wydanym dokładnie pół roku wcześniej Hounds of Love. I dokładnie tak samo jak w przypadku Hounds of Love album spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem – zarówno krytyki jak i publiczności. Ale rzeczony zespół nie zatrzymał się w połowie drogi. Jego następna płyta była już całkowicie eksperymentalna, całkowicie nieprzebojowa i tak oryginalna w sposobie myślenia o muzyce, że zamiast na listy bestsellerów trafiła na listy najważniejszych i najbardziej inspirujących albumów tamtej dekady – i inspiruje do dziś.
Dlaczego ten zespół wspominam przy tej okazji? Bo gdy Kate Bush postanowiła wreszcie ostatecznie (no, prawie) zerwać z „piosenkową” szufladką, nagrała płytę właśnie w stylu i duchu późnego Talk Talk (choć oczywiście nadała temu stylowi i duchowi swoje piętno). I chociaż w latach zerowych połowa wykonawców wymieniała Spirit of Eden czy Laughing Stock na liście swoich ulubionych płyt, żadnemu z nich nie udało się nagrać albumu tak bliskiego sposobowi myślenia Marka Hollisa o muzyce jak 50 Words for Snow. Tak eksperymentalnego, antyprzebojowego i minimalistycznego, a z drugiej strony brzmiącego tak ciepło. To nie jest żadne „operowanie nastrojem, a nie muzyką”, to jest po prostu sięganie do innych tradycji muzycznych. Jazzu, kameralistyki, ambientu. Ale dla fanów rocka progresywnego to chyba nie powinno być straszne?
Pierwsze trzy utwory to z całą pewnością najpiękniejsze pół godziny muzyki, jakie słyszałem w tym roku (a jest to muzycznie bardzo dobry rok). Snowflakes, śpiewane przez Kate razem z synem przy wręcz skrajnie minimalistycznym, repetytywnym akompaniamencie na fortepianie, wbiło mnie w ziemię przy pierwszym przesłuchaniu jak żaden inny utwór od pięciu lat. Ale opus magnum płyty jest Misty – ulotne i delikatne wspomnienie nocy ze śnieżnym bałwanem, z cudownie wibrującym pianinem, sekcją grającą tylko te właściwe dźwięki, i wejściami gitary akustycznej, które przyprawiają o dreszcze. Gdyby w takim stylu i na takim poziomie byłaby utrzymana cała płyta, mielibyśmy murowaną płytę roku i kandydatkę do miana płyty dekady. Niestety, Kate nie wyzbyła się do końca „piosenkowych” ciągot i po tych ponad trzydziestu minutach dźwiękowej uczty skutecznie rozbiła nastrój singlowym Wild Man. Nie rozumiem, co ta banalna i naprawdę poniżej standardów Bush piosenka, z prościutkim syntezatorowym motywem w zwrotce (żeby było ciekawiej, kojarzącym się z Dum Dum Girl zespołu... Talk Talk, tylko z jego wczesnej, synth-popowej fazy) i równie mało wyrafinowanym refrenem robi na tej płycie. To jak podać hamburgera do wykwintnej kolacji, albo zagrać disco w Nocy Muzycznych Pejzaży. Dalej jest już znów dobrze, choć bardziej w tradycyjnym stylu Kate Bush – najpierw piękny i poruszający duet z Eltonem Johnem, a potem duet ze Stephenem Fry’em, w którym oboje melorecytują tytułowe „pięćdziesiąt słów na śnieg” – i który spokojnie mógłby się znaleźć na Aerialu. I wreszcie Among Angels, powrót do estetyki pierwszych trzech utworów, choć jednak mniej od nich minimalistyczny, a bardziej liryczny.
Żadna płyta Kate Bush mnie tak nie poruszyła i zachwyciła. Nawet Aerial, nie mówiąc już o Hounds of Love, The Dreaming czy innych jej albumach „sprzed przerwy”. Po tej przerwie ona jest już inną artystką, niezależnie jak bardzo niektórzy chcieliby w niej widzieć to dziewczątko śpiewające Wuthering Heights, Babooshkę czy nawet Running Up That Hill. 50 Words for Snow to dzieło jej życia i poważny kandydat do miana płyty roku – mimo tej wpadki z Wild Manem. Ale zawsze możemy udać, że tego utworu tu nie ma.