Dzisiaj sytuacja, gdy równolegle funkcjonują dwa różne składy wywodzące się z tego samego zespołu, nikogo nie dziwi – czasami nawet występują pod tą samą nazwą. W 1989 roku jednak było to coś nowego – Yes przynajmniej pod tym względem pozostawał progresywny. Anderson, zniechęcony Big Generatorem i ogólnie kierunkiem rozwoju zespołu, opuścił skład Rabin-Kaye-Squire-White i wymyślił sobie reaktywację „prawdziwego” Yes, do której przekonał starych kumpli ostatnio pozostających poza zespołem. Ostatecznie w zespole znalazło się aż cztery piąte złotego składu z czasów Fragile/Close To The Edge (jako zastępstwo dla jedynego brakującego Squire’a Bill Bruford przyprowadził swojego przyjaciela z sekcji King Crimson, Tony’ego Levina) i tak naprawdę ten zespół powinien nazywać się Yes. Cóż, skoro prawa do nazwy miał skład Squire’a... W związku z tym panowie ABWH nazwali projekt swoimi nazwiskami. Zadbali jednak o to, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest to powrót do korzeni – okładkę namalował Roger Dean, Anderson nie tylko znów snuł swoje podniebne historie, ale w tekście She Gives Me Love wręcz cytował tytuły dawnych klasyków zespołu, aranżacja też przywoływała skojarzenia z latami 70... A jednak – był to powrót do przeszłości tylko częściowy. Tym, co Yes najbardziej wyróżniało z wszystkich innych zespołów progresywnych, był talent do tworzenia niezwykle udanych i logicznie skonstruowanych form wielkoskalowych, sięgających często dwudziestu minut. Na ABWH są aż cztery wieloczęściowe suity – ale po pierwsze: tylko Brother of Mine przekracza (a i to niewiele) dziesięć minut, po drugie i ważniejsze: tylko Brother of Mine jest tak naprawdę formą wielkoskalową, a nie luźnym zlepkiem krótszych fragmentów. Fragmentów zresztą skądinąd naprawdę bardzo ładnych (Quartet jest tak śliczny, że – niestety – aż wpadający w banał, co przecież od czasów Time and a Word Yes się nigdy nie zdarzało). Zastanawiam się, czy panowie ABWH zapomnieli, jak się tworzy suity w stylu Yes, czy raczej stwierdzili, że powrót do lat 70. powrotem do lat 70., a jednak mamy rok 1989 i nie można straszyć wytwórni, radiowców i słuchaczy dwudziestominutowymi utworami. Ten zespół ciągle miał ambicje funkcjonowania w rockowym mainstreamie.
Anderson Bruford Wakeman Howe to jest płyta mocno eklektyczna. Mamy tu i brzmienia mocno zelektronizowane (Themes, Fist of Fire), i coś z pogranicza rocka stadionowego (Order of the Universe), i elementy etniczne (latynoskie w Teakbois, aborygeńskie Birthright), i przepiękną piosenkę nagraną z akompaniamentem fortepianu (The Meeting), i wreszcie coś najbardziej zbliżonego do klasycznego Yes (Brother of Mine). Nie ma Chrisa Squire’a, którego bas zawsze dodawał muzyce Yes nie tylko energii, ale i chropowatości – i pewnie przez to ta płyta jest taka gładka. Zbyt gładka. Z drugiej strony, dzięki temu jest jedną z najbardziej przystępnych płyt Yes zachowujących charakter ich muzyki (bo 90125 też jest przystępne, ale nie o taką przystępność nam chodzi) – i właśnie dzięki temu mogła swego czasu zachwycić piętnastoletniego Citizena Caina słuchającego przypadkiem Wieczoru płytowego Tomka Beksińskiego. Dzięki temu też więcej miejsca dla siebie dostał Rick Wakeman – i wypełnił je fantastycznie. Rick jest głównym bohaterem tej płyty, potrafi być i romantyczny (The Meeting, Quartet), i dynamiczny (Themes, Fist of Fire, Teakbois).
Jak można się domyśleć, sentyment mam do tej płyty silny – ale zostawiając sentyment na boku, nie da się powiedzieć, że jest to dokonanie porównywalne choćby ze słabszymi płytami Yes z klasycznego okresu 71-77, mimo oczywistych prób nawiązania do tamtej muzyki. Na nic więcej nie było jednak w tej dekadzie muzyków Yes stać.