W drugiej połowie lat 80-tych panowie, którzy razem byli w Yes – co więcej byli wielce znaczącymi postaciami w Yes – teraz znaleźli się (z różnych przyczyn) poza zespołem. Jednakże całą czwórkę jakoś do niego ciągnęło. To czy kasa, czy sentyment to już sprawa drugorzędna. Zebrali się - przy usilnej „pomocy” wytwórnii Arista, która szykowany produkt Andersona, Bruforda, Wakemana i Howe’a anonsowała jako nową płytę Yes (sprawa miała swój finał w sądzie, który to przyznał prawo do używania nazwy Squire’owi) - i nagrali album.
„ABWH” miało być czymś na wzór mea culpa w stronę starych fanów; tak – zgrzeszyliśmy, zbłądziliśmy, przebaczcie mam. Miał to być powrót do formy muzycznej lat 70-tych. Z tym, że owszem forma i może była zbieżna z tym co panowie tworzyli ponad dekadę wcześniej, ale poziomem oraz – przede wszystkim – brzmieniem, całość już zajeżdzała fuszerą na kilometr. A miało być fajnie; ABWH pomagał Chris Kimsey (odpowiedzialny za sukces „Misplaced Childhood” Marillion), który – delikatnie powiedziawszy – dał ciała po całości. Nie przystopował on bowiem, ani ślepej miłości Bruforda do elektronicznej perskusji, ani zamiłowania Wakemana do wszelkich nowinek technicznych w świecie parapetów (co za tym poszło, melotron i hammond powędrowały na strych). Owszem, miało wyjść nowocześnie i z duchem dekady, jednakże ostatecznie wypuszczono elektroniczną papkę i rąbankę, która skutecznie stłamsiła potencjał kilku naprawdę niezłych numerów. Jednkaże, nawet bez tego „ABWH” zawierał kilka kompozycji, które brzmią jakby nie wyszły spoza faz szkiców („Teakbois”, „Quartet”), a jakimś cudem na krążku się znalazły. Psioczyć jednak nie miało większego sensu, gdyż ostateczny kształt „Anderson Bruford Wakeman Howe” – pomimo pewnych wad – skutecznie trafił w gusta fanów złotych lat działalności Yes.
Niemniej naturalną koleją rzeczy była trasa koncertowa, zrobiona z konkretnym rozmachem, oparta o najlepsze fragmenty „debiutu” formacji plus yes’owe klasyki.
Nieco nawinie wygląda otwierająca całość scena - w której to ubranego na biało Andersona przechadzającego się pośród widowni fanami łapią za ręcę – przypominająca bardziej obrazki spotkań z jakimś hinduskim guru, aniżeli z poważnego koncertu rockowego. Całość dodatkowo gmatwa muzyczna przeplatanka troszkę bez ładu i składu złożona z „Time And A Word”, „Owner Of A Lonely Heart” i „Teakbois” (akompaniują mu w międzyczasie Colbeck i McDonald*) brzmiąca nieco dziwacznie, ale niech będzie (lepsze to niż jakiś podrzędny support) jeśli zamiarem takowego zabiegu było rozgrzanie publiki to manewr się sprawdził. Potem swoje solowe popisówki odgrywają Howe i Wakeman (ten ostatni wypada zdecydowanie bardziej przekonywująco), a prawdziwy koncert zaczyna się nie od „Long Distance Runaround”, będącym jedynie wstępem do wątpliwej potrzeby zaznajomienia się z brzmieniem elektronicznych perksyjnych tykw w obsłudze (prześmiesznie odzianego) pana Bruforda i nie od - następnego w kolejności - „Birthright”, lecz od „And You And I”. Jednym słowem pierwsze 37 minut występu można śmiało pominąć, zazmajamiając się z fukcją ‘forward’ na pilocie DVD...
Tutaj pojawia się jednak zasadniczy problem z koncertem. O ile jeszcze nowocześniejsze brzmienie partii klawiszowych Wakemana nie drażni, o tyle elektronicznie brzmiąca perkusja już skutecznie dobija tego ducha muzyki Yes, - co by nie mówić mimo wszystko - ciepłej i dostojnej. Słychać to nie tylko w takich epickich „Close To The Edge”, czy „Heart Of The Sunrise”, ale zwłaszcza w „I’ve Seen All Good People” w którym to folkowa pierwsza część brzmi tak jak powinna, z druga - rock’n’rollowa – dla kontrastu niemal fatalnie (nawet pomimo fajnych popisów i Colbecka i MacDonalda i Wakemana), właśnie ze względu na to sztuczne brzmienie bębnów. Sprawa już troszkę lepiej się prezentuje w wieńczących całość „Roundabout” i „Starship Trooper” jednak wciąż słychać, że wciąż nie do końca brzmi tak jak powinno.
Rzeczy z „ABWH” są dodatkiem do zestawu. Na szczęście wybrano rzeczy najlepsze: „Brother Of Mine”, uroczy „The Meeting”, nieco narwany, ale wciąż przyzwoicie brzmiący „Themes”... Gorzej sprawa już wygląda w - pozornie nośnym - „Order Of The Universe”, ale na szczęście całość jakoś trzyma się kupy. Poza tym nie ma tutaj powodów do narzekań, gdyż to rzeczy nowe i udziwnić już się ich bardziej nie dało.
Może i czepiam się niepotrzebnie tego biednego Bruforda. Może i owszem, były to lata 80-te i inaczej się wówczas nie grało. Może i owszem faceta fascynowała wtedy nowości Simmonsa jak dzisiejszą dzieciarnię iPady, ale też trzeba wiedzieć kiedy zachować umiar w pogoni za nowinkami technicznymi. Pierwszemu pałkerowi Yes tego – najwyraźniej - w pewnym momencie zabrakło, co niewątpliwie wpłynęło na ówczesne brzmienie formacji.
Jednakże potrafię się przenieść w tamte czasy i tamtą nostalgię podtatusiałych fanów, tęskniących za przeszłością zrozumieć, stąd pewne niedostatki całości jestem skłonny puścić w zapomnienie. Jakby w końcu nie patrzeć jest koncert prawie klasycznego składu Yes z klasycznym repertuarem. Na wykonanie narzekać nie ma co, jedynie brzeminie szwankuje. Anderson śpiewa czysto i pięknie, Wakeman też nie zapomniał jak się klawisze obsługuje, Howe wydaje się troszkę bardziej powściągliwy w swoich zapędach, lecz mimo wszystko pozostający sobą.
Anderson, Bruford, Wakeman i Howe usilnie próbowali przekonać siebie i otaczający ich świat, że ABWH to Yes**. Czy tak rzeczywiście było, niech każdy sam sobie odpowie, nie tyle wsłuchując się w płytę „ABHW”, lecz bardziej wpatrując się w obrazy typu „In The Big Dream”, czy zwłaszcza „An Evening Of Yes Music Plus...” przywołujące jednakże ducha Yes bardziej, aniżeli równoległe poczynania (tudzież ich brak) frakcji Chrisa Squire’a.
Mimo wszystko jednak lubię i wydanictwo jest na plus.
*Na basie gra tutaj Jeff Berlin (ucząc się materiału w dosłownie kilka dni), który spontanicznie zastąpił Tony’ego Levina na ostatnie siedem koncertów północnoamerykańskiej trasy (włączając rzeczony w Shoreline Aphitheathre z kalifornijskiego Mountain View). Levin zmagał się wówczas z dość dotkliwym zapaleniem wątroby.
**Podobnież po koncertach ABWH fanom opuszczającym sale rozdawano ankiety z pytaniem „Czy uważasz, że ABWH powinni używać nazwy ‘Yes’”. Gdybym był kilka dekad starszy i widział na oczy jakikolwiek koncert rzeczonej trasy, wówczas to zaznaczyłbym ‘yes’.