Nie ukrywam tego przed nikim, serial „The Man In The High Castle” (na podstawie powieści Dicka) wciągnął mnie jak czarna dziura światło. Oba sezony „łyknąłem” w mniej niż dwa tygodnie zarywając niejedną noc, aby móc zobaczyć co zdarzyło się w kolejnym odcinku.
Wstęp może i dziwny, ale łącznik japoński jakiś tutaj jest. Niemniej bohaterowi dzisiejszej recenzji zdecydowanie bliżej do dobrodusznego ministra Tagomi, aniżeli bezwzględnego inspektora Kido z Kempeitai....
Kitaro to według mnie Artysta wielki. I to nie dlatego, że podczas swojej wieloletniej kariery dorobił się blisko 16 nominacji do Grammy. Cóż, dla wielu wprawdzie to prestiż równie wątpliwy co nagrody pokoroju Patrioty Roku pisma „Śmieci”... przepraszam „W sieci”. Niemniej wynik mówi mimo wszystko sam za siebie. Dla sceptyków chyba za to bardziej znaczącym zapewne wyda się Złoty Glob za ścieżkę dźwiękową do obrazu „Między Niebem, a Ziemią” Olivera Stone’a, którą muzyka uhonorowano na początku lat 90-tych. Zresztą na dobrą sprawę pana Takahashiego bronią nie statuetki w gablocie, lecz dorobek muzyczny. A ten jest zacny i bogaty.
U nas pan chyba troszkę pozostał niedocenianym. Pozycją z dorobku muzyka o której było najgłośniej to bez wątpienia (bardzo nierówna) „Dream”. Stało się tak pewnie tylko dlatego, że w kilku utworach zaśpiewał tam Jon Anderson.
Jednak ten japoński multiinstrumetalista nagrał całą masę rzeczy bardziej wartych wzmianki, aniżeli wspomniany wyżej krążek z 1992 roku.
Początkowo planowałem zabrać się za ostatnie wydawnictwo muzyka („Final Call” sprzed kilku lat), jednak na nim Kitaro momentami troszkę za bardzo odszedł od tych dalekowschodnich klimatów za które cenię go najbardziej. Dlatego na dziś wybrałem pozycję na której dość głęboko wybrał się w rejony japońskiego folkloru w którym bezwątpienia czuje się najlepiej.
Zresztą geneza albumu niewątpliwie nakreśliła muzyczny kształt płyty. „Kojiki” bowiem to najstarsza kronika Japonii datowana na około VIII wiek, zawierająca trzy woluminy legend, mitów i wierszy.
Ta płyta wyszła panu Kitaro bardzo udanie. Już od delikatnie i tajemniczo rozwijającego się aż po podniosły finał „Hajimari”. Dalej jest równie dobrze; „Sozo” brzmi niezwykle zwiewnie i malowniczo. „Koi” ma piękną partię skrzypiec umiejętnie budującą nastrój. Najbardziej japońskie wydają się zdecydowanie być „Orochi” (głównie ze względu na wstęp, który w późniejszej fazie przechodzi w bardziej symfoniczną formę) oraz bardzo samurajski (i niezwykle hipnotyzujący) „Matsuri”. Najdelikatniejszym jest z pewnością „Nageki”, a „Reimei” z kolei pięknym i wieńczącym całość podniosłym finałem. Wprawdzie nie brakuje lekkich wpadek takich jak nieco kiczowate partie perkusji brzmiącej jak z pudełka, lub mdłych gitarowych solówek („Orochi”) to jednak to tylko drobne niusanse, szczegóły do których jeśli się czepiać tu tylko na siłę, gdyż pomimo tego „Kojiki” jest dziełem kompletnym i jako całość prezentuje się wyśmienicie.
Twórczość Masanori Takahashiego to przybliżenie japońskiej kultury masom; kultury swoistej, ale bogatej, pięknej i fascynującej. Płyty takie „Kojiki” idealnie oddają jej mnogość barw i niezwykłą głębię. Krążek sam w sobie jest niezwykle udany, zawierający kawał świetnej muzyki.
Jeśli zaczynać zaznajamianie się z twórczością pana Kitaro to „Kojiki” jest pozycją ze zdecydawanym wskazaniem na jako jedną z pierwszych do odsłuchu.