Ktoś kto zgodził się zastąpić TAKIEGO muzyka w TAKIM zespole musi być, albo niespełna rozumu, albo nie do końca rozgarniętym i nie zdającym sobie sprawy z kalibru sytuacji. Jednak Tommy Bolin powiedział „tak”, gdy zapropnowano mu zastąpienie Ritchie’go Blackmore w Deep Purple. Czy dobrze się stało? Nawet z perspektywy ponad 30 lat trudno jednoznacznie ocenić dziedzictwo nagranego z nowym gitarzystą albumu „Come Taste The Band”; na pewno szczytem osiągnięć Głębokiej Purpury on nie jest, a drugiej jednak strony krążek miał sporo mocnych momentów, a jako całość prezentował się o niebo lepiej od swojego poprzednika („Stormbringer”). Niemniej był to chyba szczyt możliowści tamtego składu i w sumie ocenić go należy jako pozytywne post-scriptum do epkowych dzieł Deep Purple z lat 70-tych.
Niemniej płyta „Teaser” - nagrana chwilę wcześniej zanim Tommy zapisał się do Głębokiej Purpury – pozostaje jednym z dwóch solowych wydawnictw muzyka, ujawniająca talenty zarówno kompozytorskie jak i wirtuozerskie z jednej oraz niestety brak jednoznacznego kierunku muzycznego z drugiej strony.
„Teaser” jest muzyczną mieszanką kilku muzycznych stylów, wprawdzie często nie tak odmiennych, ale w formie zawartej na tym albumie nie zawsze pasujących do siebie, przynajmniej w przedstawionej tu koncepcji produkcyjnej płyty.
„The Grind” jest świetnym kawałkiem na otwarcie; miły dla ucha, nieco „purpurowy” gitarowy motyw, ocierająca się o southern-rockowe klimaty linia melodyczna, fajna dynamika całości podparta nieco barową partią fortepianu przewijającą się przez kompozycję. Nie ma co, bardzo przyjemny numer, wprawiający w dobry nastrój od pierwszych sekund przesłuchania.
Instrumentalny „Homeward Strut” brzmi dość funkowo we wstępie, lecz wraz z pierwszym wejściem gitary utwór nabiera jazz-rockowego klimatu. Jakby nie patrzeć „mahavishnowe” nauki pobrane przy nagrywaniu „Spectrum” Billy’ego Cobhama (który momentami zdawał się być bardziej popisem Bolina niż Cobhama) odcisnęły tutaj wyraźne piętno na konstrukcji utworu.
„Dreamer” jest jedną z kilku ballad, dla których znalazło się miejsce na płycie i niestety jest z nich zdecydowanie najsłabszą. O ile podobny w nastroju „Wild Dogs” (przemycony zresztą do koncertowego repertuaru Deep Purple podczas trasy koncertowej w 1976 roku, czego udokumentowaniem był album „Last Concert In Japan”) wyróżnia się chociażby ciekawie rozwijającą się dramaturgią linii melodycznej, o tyle wspomniany „Dreamer” ze śpiewem Bolina kojarzącym się bardziej z tandetnymi balladami Eltona Johna niż zadziornym rockowym wokalem i dość płytką i będącą raczej bez wyrazu partią fortepianu, brzmi już strasznie nijako. Niestety całości nie ratuje nawet świetna ostrzejsza solówka gitarowa w drugiej części utworu i mocny wokal udzielającego się tutaj gościnnie w ostatnich sekundach utworu – Glenna Hughesa.
Kolejnym odmiennym elementem tej układanki jest „Savannah Woman”. Niby to balladowe - ale przyprawione nieco wodewilowo - coś z fajnym, lekko jazzującym luzem, momentami zdawający się brzmieć jednak bardziej jak pastisz niż poważny utwór, ale właśnie nie do końca wpasowujący się w całość. Zwłaszcza jeśli chwilę potem słyszymy utwór tytułowy z mocną i gęsto utkaną nieco „slide-owo” brzmiącą partią gitary, ciekawym (również) gitarowym podkładem w tle i nieco funkującym rytmem połączonymi w fajną, w sumie nieco mocniej brzmiąca rzecz.
„People People” także należy zaliczyć to gatunku nijakich. Tym razem mamy coś może kojarzyć się z czymś z pogranicza reggae w warstwie rytmicznej. Do tego nieco soulująca i chyba nienajszczęśliwszej wkomponowana w utwór partia saksofonu sprawiają niestety wrażenie takiego przysłowiowego „wypełniacza”. Coś na wzór „porywające to nie jest, ale jakoś brzmi i chyba pasuje do całości”. Owszem może i „jakoś” to brzmi, ale z tym czy „People People” mieści się w brzmieniu całości płyty pozostaje już kwestią co najmniej sporną. Na pewno fajnie pokazać, że żaden gatunek nie jest muzykowi obcy i nie ma takiej formy muzycznej z którą by sobie nie poradził, jednak ta rozbieżność klimatów i lekka „schizofrenia muzyczna” bardziej zdają się w tym przypadku świadczyć o zagubieniu artystycznym niż świadomości obranego kierunku.
Na szczęście koncówka płyty jest już lepsza. Instrumentalny „Marching Powder” z typowym „purpurowym” otwierającym gitarowym riffem i nagle po kilku sekunach zaczynającym znów nabierać jazz-rockowego klimatu, ma zadatki na świetny numer wyjściowy do licznych improwizacji w wersji scenicznej, zwłaszcza dla partii gitarowej. O „Wild Dogs” już wspomniałem wcześniej; dodać do powyższego mogę jedynie to, że w sumie to bardzo sympatyczny numer, spokojnie prowadzony z zachowaniem odpowiednich proporcji i bez przesadnych szaleństw i niekontrolowanych zmian klimatów.
Zamykający całość „Lotus” również zaliczyć należy do atutów wydawnictwa. Wprawdzie brzmi on we wstępie nieco psychodelicznie, lecz z czasem nabriera tej fajnej liryczności mogącej się kojarzyć z niektórymi balladami Free.
Płyta „Teaser” nie jest świadectwem jakiegoś obłąkanego geniuszu rodem z legend o Sydzie Barrecie, bardziej tutaj odczuwa się brak świadomości podążania pewną – konkretnie obraną - ścieżką muzyczną. Różnorodność brzmień i klimatów nie zawsze musi być zaletą. Może i owszem poprzez zastosowaną tutaj szeroką gamę brzmień pamięta się wiele z zawartości krążka, lecz – przynajmniej w mojej opinii - taki kalejdoskop bardziej obrazuje zagubienie i brak sprecyzowanej wizji muzycznej.