Film „Bohemian Rhapsody” jest chyba najważniejszym wydarzeniem (filmowo-)muzycznym tego roku. Z tego co słyszałem doczekał on się wielu, dość różnych opinii ze wskazaniem na (ponoć) te bardziej glanujące. Jednak z filmem jest zupełnie jak z muzyką. Wszystko to kwestia subiektywego odbioru, czego paliwąsy nigdy nie zrozumieją...
Obraz Bryana Stingera to przede wszystkim portet człowieka – z jednej strony scenicznej maszyny, potrafiącej porwać tłumy, lecz z drugiej – samotnej (w pewnym momencie bardzo zagubionego) i zmagającej się z samą sobą postaci. Przyznać trzeba, iż portretu w wielu momentach pięknego i poruszającego. Co ważne – pomimo faktu, że wokalista jest głównym bohaterem - twórcy filmu postarali się, aby przedstawienie życia prywatnego Freddie’go, nie zmarginalizowało zbyt przesadnie wątku kariery zespołu. Rozwój obu motywów – zarówno Mercury’ego, budującego poczucie własnej wartości jak i zespołu wnoszącego swoją potęgę – zostały tutaj umiejętnie zbalansowane. W filmie również wyzbyto się niepotrzebnych dłużyzn, ciekawie używając występu zespołu na Live Aid w 1985 roku jako klamry spinającej całość.
„Bohemian Rhapsody” nie jest rzeczą bez wad. Zagorzali fani wytkną twórcom zapewne kilka błędów faktograficznych, dotyczących zarówno ludzi i wydarzeń (np. w filmie John Reid przejmuje opiekę nad zespołem od samego początku ich kariery, a nie od 1975 roku jak to rzeczywiście miało miejsce; Paul Prenter zostaje zwolniony przez Freddie’go przed Live Aid, a nie rok później)* jak i samego układu utworów (np. „Fat Bottomed Girls” zagrany przed pracami nad „A Night At The Opera”, a podczas pierwszych prób do „We Will Rock You”, Freddie prezentuje się w image’u z przystrzyżonymi na krótko włosami i charakterystycznym wąsem, który stał się jego wizytówką dopiero kilka lat później). Drażnić może również przesdadne podlukrowanie niektórych momentów (ludzie w pubuch śpiewający „We Are The Champions” podczas relacji z „Live Aid” było już lekką przesadą), lecz to są tylko niuanse nie zaniżające odbioru filmu.
Rami Malek – tutaj należy poświęcić tematowi osobny akapit.
Fakt powierzenia roli Mercury’ego właśnie jemu wzbudzał niemałe kontrowersje. Również ja podszedłem to niego dość wstrzemięźliwie jednak oddać muszę, że facet podołał zdaniu i zaprezentował niezwykłą kreację. Fakt, pozostaje faktem, iż widz musi poświęcić z dobrych pierwszych dziesięć minut obrazu, aby przestawić się na odbiór filmowego Freddie’go, lecz Malek umiejętnie przekazał tę niezwykłą mieszankę wrażliwości i szaleństwa jakie cechowały frontmana Queen. Zagrał odważnie, bez kompleksów i – ostatecznie – dość przekonująco.
Teraz króciutko o ścieżce dżwiękowej do rzeczonego obrazu, która okazała się tylko dla mnie pretekstem do napisania kilku słów o filmie, który mnie poruszył...
Na pewno jest to swoiste the best of i rzecz od której śmiało można rozpocząć przygodę z Queen. Są tutaj same klasyki zarówno te z lat 70-tych („Bohemian Rhapsody”, „Somebody To Love”, „Killer Queen”) jak i 80-tych („Who Wants To Live Forever”, „Radio Gaga”, „Under Pressure”). Nie brakuje ciekawostek zarówno tych koncertowych („Keep Yourself Alive” z londyńskiego Rainbow Theatre, „Now I’m Here” z Hammersmith Odeon, kilka fragmentów z Live Aid) jak i unikatowych („Doing All Right” sygnowany jeszcze jako Smile). Wszystko to stanowi znakomite uzupełnienie niezwykłego obrazu o niezwykłym człowieku. Muzyka, obraz i kreacje świetnie współgrają ze sobą tworząc wciągającą całość.
Freddie, Queen, ich muzyka stały się legendami i „Bohemian Rhapsody” próbuje – mniej lub bardziej umiejętnie – uchwycić ten fenomen w ryzach dwóch godzin z hakiem. Jest obraz bezprzecznie warty obejrzenia i zagłębienia się w tym co próbuje sobą przedstawić.
W Polsce fim wchodzi na ekrany kin w najbliższy piątek i nie wątpię, iż sale będą wypełnione tak samo jak te w jukejowie w ciągu ostatnich kilku dni.
*osobiście zaskoczył mnie fakt całkowitego pominięcia konfliktu z Normanem Sheffieldem – pierwszym menadżerem zespołu