Swego czasu perkusista Colosseum – Jon Hiseman powiedział o zespole swojego kolegi, że gdyby Greenslade wystartowali kilka lat wcześniej, byliby równie wielcy jak Yes i Genesis. Zdanie na pewno z jednej strony dość trafne, mające w sobie sporo prawdy; debiutancki album grupy Davida Greenslade’a ukazał się w roku 1973, czyli w okresie w którym wiele grup rocka progresywnego osiągnęły swoje ‘magnum opus’ i nowym grupom tego gatunku wcale nie było tak łatwo się przebić w mnogości tych znakomitości, które wówczas się ukazywały. Z drugiej jednak strony, znamy przypadki odstępstw od reguły; Camel i Rush zaczynały w tym samym czasie co Greenslade, czyli w czasie apogeum nurtu, wydając swoje najważniejsze działa jednak kilka lat później - w okresie jego zmierzchu, lecz mimo to potrafiły się wybić i odnieść sukces. Czego w takim razie zabrakło byłemu klawiszowcowi Colosseum i jego kolegom? Powiada się, że prawdziwa muzyka obroni się sama („...ale nie przede mną....” jak by dodał Władek Sikora z legendarnego Kabaretu Potem) i w tym stwierdzeniu jest odrobina prawdy, którą można odnieść do Greenslade. Jednym słowem: czegoś tutaj brakowało, a debiutancki album formacji zdaje się być tej tezy potwierdzeniem.
Przede wszystkim zaznaczyć należy, że nikomu z załogi warsztatu technicznego odmówić nie można; ani pełniącemu funkcje wokalne Dave’owi Lawsonowi, ani „odkurzonemu” z jednego ze wcześniejszych wcieleń Colossuem basiście Tony’emu Reevesowi, ani mającemu w swoim resume udział w karamzynowym „Lizardzie” perkusiście Andy’emu McCullochowi, ani tym bardziej bardziej samemu liderowi – Davidowi Greenslade’owi, który potrafił okiełznać swoje wirtuozerskie zapędy i zagrać tutaj bardziej klasycznie i stonowanie. Więc co nie wypaliło?
Płycie „Greenslade” nie można odmówić tego, że mamy do czynienia ze złotą formą rocka progresywnego lat 70-tych najwyższej kompozycyjnej próby; są tutaj świetne zmiany tempa, ciekawa złożoność utworów, umiejętne przejścia w kolejne tematy... Na pierwszy rzut oka (ucha) nie ma się do czego przyczepić.
Fajnie „pokręcony” jest otwierający całość „Feathered Friends”; dużo klawiszowych pasaży, spokojny rytm, nawet wokal Lawsona z nieco sztucznie wyeksponowanymi wibrującymy górnymi partiami śpiewu, stylizujący się nieco na Davida Byrona z Uriah Heep nie jest wcale aż tak drażniący. Pomimo strasznie mdławego i sennego początku podobać się może również „Drowning Man” z ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów. Agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrzejszym śpiewem Lawsona jest zdecydowanie najciekawszym fragmentem płyty. Nie można również zarzucić płynności i interesujących rozwinięć tematu otwierającego „An English Western”, jak i nie można nie zachwycić się fajnym nieco psychodelicznym klimatem środkowej części „Melange” ze stonowanym popisem Tony’ego Reevesa.
Jest tutaj też niestety kilka fragmentów całkiem mdłych takich jak prowadzony trochę bez pomysłu „Temple Song” z niby-egipskim otwierającym motywem i nienajciekawszym rozwinięciem dalszej części utworu. Również ostatni w zestawie „Sundance” pomimo intrygującej konstrukcji ma za mało fragmentów zapadających w pamięć.
Może zbyt łagodnie? Może brak odbrobiny fantazji i żywiołości? Może panowie nie pozwolili dać się porwać szaleństwu i improwizacji? Zapewne tak. Dlatego „Greenslade” zaliczam do płyt bardziej „programowych”, (czyli wszystkie właściwe elementy zdają się być na miejscu, lecz na tym pomysłowość muzyków się kończy), niż „progresywnych”, choć nienaganny warsztaw i potencjał składu zdawać się być większy niż zawartość tego debiutanckiego krążka kwartetu.