Oczko minęło!
Jeszcze nie ćwiara, ale jakoś naszło mnie, żeby napisać kilka słówek o tym albumie. Jest to chyba moja druga wakacyjna propozycja, gdyż zwykle właśnie w tę porę roku wracam najczęściej do „The Miracle”. Głównie przez sentyment… chociaż nie tylko. Najlepszy album w karierze Queen to nie jest, ale z drugiej strony ma w sobie to coś, co postaram się w tym tekście odnaleźć i udowodnić.
Może zacznijmy od krótkiej historii. Mamy koniec lat osiemdziesiątych. Kilka lat wcześniej Queen zagrało na Live Aid i wróciła im wiara w siebie, co przyniosło średnie „A Kind of Magic” i fantastyczną, stadionową trasę w 1986 roku. Niestety, jak się później okazało, ich ostatnią. Zdrowie Freddiego nie pozwalało Queenom na koncerty. Widać to zresztą na teledyskach do singli „The Miracle”. Chudy, z zarostem ukrywającym wypalane z twarzy mięsaki i powoli tracący siły witalne. Jest to zatem pierwszy album Queen, który nie był promowany żadnymi koncertami. Ale studyjna praca jeszcze trwała i przed fantastycznym „Innuendo” nagrany został ten album. Nagrany jeszcze nie pod presją uciekającego czasu.
Co można powiedzieć o „The Miracle”? Przede wszystkim to, że było wielkim sukcesem komercyjnym i przyniosło cztery wielkie przeboje, które osiągnęły już chyba status ponadczasowych: Breakthru, I Want It All, The Miracle i The Invisible Man. Mógłbym jeszcze dodać Scandal, ale to już niższa półka popularności. Wszystkie, chociaż od siebie bardzo różne, mają jedną cechę wspólną – natychmiastową przyswajalność. Od razu wpadają w ucho i za cholerę nie można ich wybić z głowy. Może pamiętacie też teledyski? Pędzący pociąg w Breakthru i tę dłuuugonogą blondynę idącą po torach (niewielu wie, że to ówczesna dziewczyna Rogera Taylora). No i, budzącą dzisiaj uśmiech na twarzy, scenę, kiedy lokomotywa rozbija ścianę ze styropianu. A sam utwór to po prostu doskonały pop-rock. Energiczny i pozytywny. Świetna praca basu, doskonały feeling i Freddie Mercury w szczytowej formie. Jeżeli to jest ta „jadąca komerchą” Królowa, to nie mam nic przeciwko. To samo dotyczy I Want It All. Jest to do dzisiaj jedno z najlepszych osiągnięć gitarowych Maya i naprawdę kawał fantastycznego grania. Drapieżny, rockowy hymn z szalonym solówkami i nieoczekiwanym zwolnieniem tempa i zmianą wokalisty w środku. Szkoda tylko, że nie mieliśmy nigdy okazji usłyszeć Mercury’ego wykonującego ten utwór na żywo. Dopiero 2-3 lata później Roger Daltrey zaśpiewał I Want It All na Wembley. I muszę przyznać, że wyszło mu całkiem dobrze.
The Invisible Man po dwudziestu latach może już wydawać się kiczowaty (teledysk jeszcze bardziej), ale ma swój styl i bez problemu wpada w ucho. Kosmiczne, nowocześnie na tamte czasy brzmiące dźwięki w klimacie żartobliwie udającym mrok. Tekst szczytem ambicji nie jest, ale co tam. Wolę dla odmiany posłuchać czegoś o niewidzialnym facecie z gry na Amigę, niż kolejnych, uduchowionych słów o niczym. Miło też tego posłuchać z myślą, że chwilę później lata 80-te się skończyły, a z nimi charakterystyczny kicz tamtych lat przepadł. W sumie nasze czasy wyraźnie ukazują, którzy wykonawcy stworzyli w latach osiemdziesiątych rzeczy ponadczasowe, a którzy trącą mychą już od dawna.
Spragnionych ciekawszych tekstów odsyłam do tytułowej kompozycji. Pod tym względem zdecydowanie wybija się spośród reszty. Piosenka o tym, że na tym świecie jednak naprawdę dzieją się cuda. Tu się zgodzę. Warto czasem dojrzeć choćby maleńki cud w czymś, wydawałoby się, zwykłym:) Ale o czym to ja… Aaa! Do tego dochodzi jeszcze trochę ładnych melodii i jakiś niepojęty urok The Miracle. No nie wiem sam. Po prostu lubię ten kawałek. Nie sposób zapomnieć też teledysku, gdzie muzyków zastąpili młodzi dublerzy.
Reszta to utwory pomijane, zapomniane i niekojarzone pewnie przez większość ludzi, która doskonale wie czym jest (było) Queen. Mamy otwierające album dwie, połączone ze sobą, kompozycje – Party i Khashoggi's Ship. Niezobowiązujące granie z dystansem do wszystkiego… czyli słuchacz bez dystansu do siebie nie strawi tego i wyłączy płytę od razu. Moim nieśmiałym faworytem jest za to milutkie aż do bólu Rain Must Fall. Bębny, świetny basik i beztroska solóweczka Maya. Taki utwór, żeby sobie poleniuchować w letnie przedpołudnie na plaży, popijając orzeźwiające produkty. Natomiast My Baby Does Me jest… obrzydliwą wpadką. Tylko trzy minuty, a człowiek zdąży się wynudzić za wszystkie czasy. Smętnie i monotonnie. Bez jaj, bez pomysłu. A szkoda, bo kolejny raz bas Johna Deacona pięknie pogrywa, a May swoimi zagraniami stwarza fajny klimat.
No dobra. Pora na coś, czego nie można było pominąć w tym tekście. Kompletnie zapomniana, a jedna z najlepszych kompozycji w historii zespołu, czyli zamykające album Was It All Worth It. Genialny początek, genialny środek, genialny koniec. Nie pytajcie dlaczego. Nie wiem. Po prostu uwielbiam to nagranie. Tyle na ten temat.
Osoby szukające w Queen muzycznych uniesień nie odnajdą tutaj wiele dla siebie. „The Miracle” to muzyka rozrywkowa, mało ambitna i nie pozbawiona słabszych momentów. W zestawieniu ze swoim „Innuendo” wypada blado jak nieopalone miejsca na pośladkach. Z drugiej strony Królowa postarała się, żeby dopracować ten album. Wszystko brzmi tutaj doskonale i jest starannie zaaranżowane. John Deacon chyba nigdy wcześniej nie uwidocznił się tak bardzo ze swoim basem, a Freddie Mercury po prostu czaruje. Jednak nie te czynniki nazwałbym tym czymś, co sprawia, że uwielbiam ten album. To ta beztroska, dystans do każdego zagranego dźwięku czyni „The Miracle” płytą dobrą. Jest niczym ostatnie promienie Słońca przed zmierzchem. Bo muzyka Queen już nigdy nie będzie tak do końca radosna…
Posłuchajcie, wstyd nie znać. Polecam przymrużyć jedno oko. Drugie kiedy słońce wyjdzie zza chmurek;) W końcu jest lato.