(Wiem, wiem. Po napisaniu recenzji Sheer Heart Attack pominąłem dwa albumy. Powrócę do nich kiedyś, dzisiaj chciałem ze względu na datę zabrać się za coś bliższego mojemu sercu)
I want to ride my bicycle
I want to ride my bike
I want to ride my bicycle
I want to ride it where I like
Wojtek nigdy nie wie jak zakończyć recenzję, podczas gdy ja często borykam się z początkami tekstów. Mam problem również w tym przypadku. No bo jak zacząć pisać o albumie, który był swoistym końcem, ostatnim z tych klasycznych dzieł Queen? Mam napisać, że w takim i takim roku? Że szczęśliwa siódemka? Że później zespół nigdy już tak nie grał? Drodzy Czytelnicy, na maturze ucięliby mi punkty, ale tym razem wstępu nie będzie. Z pewnością takie dzieło nie musi być nikomu przedstawiane.
Tytuł „Jazz” niewiele ma wspólnego z nazwą stylu muzycznego. Chodzi tutaj raczej o zgiełk, zamieszanie. Takie były po prostu albumy Queen, począwszy od "Sheer Heart Attack" i czyni je to do dzisiaj bardzo ekscytującymi. W tym przypadku nazwa tylko potęguje to odczucie. Może dlatego też taka została wybrana? Warto wspomnieć, że obok wspomnianego „Zwykłego ataku serca”, „Jazz” jest w moim odczuciu płytą z największym zarejestrowanym rozgardiaszem muzycznym w historii zespołu...
A gdybym powiedział, że właśnie dlatego ten album jest tak charakternym, wręcz seksownym dziełem?
W końcu słuchanie tego to istny odjazd! Ze skrajności w skrajność. Jeżeli komuś miałbym wskazać najdelikatniejsze kompozycje Queen – odesłałbym tę osobę bez wahania do "Jazz". Również gdyby spytała o te wybitnie ciężkie. W dodatku większość z nich jest już przez media zapomniana. Oczywiście nie mam na myśli Bicycle Race i Don’t Stop Me Now, które czarują słuchaczy swym urokiem po dziś dzień... Aaaa! Byłbym zapomniał – jeszcze Fat Bottomed Girls! Z resztą te kawałki są tak wyśmienite, że aż skazane na nieśmiertelność. Tak jak Freddie Mercury…
Ale co z całą resztą wspaniałej muzyki? MTV powstało niespełna 30 lat temu, a teledyski już wywarły tak ogromny wpływ na to, co jest ponadczasowe? To one o tym decydują? Chyba nigdy nie usłyszałem w żadnej rozgłośni In Only Seven Days, niepozornego dzieła, które sprawi, że się uśmiechnę w najzimniejszy, najbardziej ponury dzień. Czemu mało kto pamięta marzycielskie Dreamer’s Ball? Klimacik lat 30-40, sporo ironii w tekście, ale to wcale chwytliwa melodia. A nikt jej nie puści w eter. W końcu lepiej przewałkować setny raz Bohemian Rhapsody, które każdy słyszał sto tysięcy trzysta razy. Doskonale wiem, że zwykle właśnie single zdobywają rozgłos, ale nie rozumiem dlaczego po upływie tylu lat nikt nie chce wracać do skrytej przeszłości naprawdę znanych wykonawców. W każdym razie ja chcę i właśnie to robię;)
No ale powróćmy do albumu. Zaczyna się niesamowitą wokalizą Mercury’ego, która rozpoczyna energiczne Mustapha. O ile mnie pamięć nie myli, to większość słów w tym utworze jest zmyślona, choć stylizowana na język arabski. Trzeba przyznać, że w latach siedemdziesiątych Queen nie bało się realizować żadnych swoich pomysłów. Od samego początku muzycy mówią nam: „Nie będziecie się nudzili” i dotrzymują słowa. Moją uwagę zwracała zawsze prosta, acz urokliwa ballada Jealousy. Prześliczna, melancholijna melodia, idealna na każdy szary dzień. Tylko tekst troszkę słabszy. Szybko jednak zapominamy o tych rzewnych lirykach, bo o to zaczyna się czysta przyjemność i uciecha… Bicycle Race.
You say black I say white
You say bark I say bite
You say shark I say hey man
Jaws was never my scene
And I don't like Star Wars
Czy potrzeba dodawać coś więcej? Jedyny w swoim rodzaju, szalony, śmieszny i swawolny utwór. Okraszony solówką dzwoneczków rowerowych i teledyskiem, który wywołał wtedy wielkie poruszenie, a cenzorzy nie zgodzili się praktycznie na nic. Ech, kiedyś widok nagich dziewczyn jeżdżących na rowerach po bieżni był niesłychanie gorszący, a teraz… Co teraz dzieje się w wideoklipach każdy wie.
Natomiast nigdy nie lubiłem If You Can’t Beat Them. Po prostu. Niby chwytliwe, z dobrym feelingiem, ale spływa po mnie do dzisiaj. Może dlatego że następne dwa utwory są o wiele bardziej wyraziste i zwariowane. Ciężkie, trochę mroczne, przy czym w przedziwny sposób przebojowe Let Me Entertain You. Dziwadło, ale świetnie sprawdzało się na koncertach. Rozpędzone Dead On Time może wydawać się trochę kiczowate, ale to i tak czaderski kawałek. O czym to jeszcze nie wspomniałem… Fun It. Zawsze wiele frajdy sprawiało mi słuchanie tego. Stylowa rzecz.
Jest jeszcze, zaśpiewana przez Briana Maya, ballada Leaving Home Ain’t Easy. Nic wielkiego, ale mnie się podoba za każdym razem. No i Don’t Stop Me Now z pięknem tak nieuchwytnym i ulotnym, że nie potrafię go opisać. Kwintesencja muzycznego romantyzmu bez krzty ckliwości, czy kiczu.
I'm burning through the skies
Two hundred degrees
That's why they call me Mister Fahrenheit
I'm travelling at the speed of light
I wanna make a supersonic woman out of you
A na zakończenie autotematyczne More of that Jazz, zaśpiewane przez Rogera Taylora jego równie niesamowitym głosem. Co ciekawe wszystko kończy się zlepkiem utworów albo raczej przekrojem całego albumu. Tak jakby chcieli nam wmówić, że chcemy jeszcze więcej. Tylko czy trzeba jeszcze do tego przekonywać słuchacza? Wszak jako całość płyta to trudna, wymagająca, czasem tak pokręcona, że ma się jej dosyć. Ale może właśnie dlatego tak intryguje i wraca się do niej…
Nie wiem czy znalazłby się jakiś meloman, któremu spodoba się wszystko, co Queen nagrało na „Jazz”. Pewnie tak, ale nie o to mi chodzi. Nie każdy polubi tę płytę od razu. Wiele osób będzie czuło niechęć do pewnych utworów. Inni zachwycą się kompilacją tych przedziwnych dźwięków. Ale nikt, na pewno nikt nie przejdzie obojętnie obok tego albumu. Nie wiem ile razy to zdanie przewinęło się przez nasz portal i brzmi pewnie już bardzo pretensjonalnie, ale przypadek albumu „Jazz” nie pozostawia wątpliwości, że to prawda.
Jak napisałem na początu, siódmy album Queen jest postrzegany jako ten ostatni naprawdę dobry. Osobiście zawsze darzyłem również wielką sympatią jego następcę – "The Game", ale to już zupełnie inna bajka.
Natomiast „Jazz” to jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna i przedziwna pozycja, którą trzeba znać. Bo takiej bajki już nikt nigdy nie opowie…