Sometimes it rains in heaven…
Nie będę zgrywał żadnego odmieńca. Znam Aviva Geffena przede wszystkim przez jego współpracę z wiadomo kim, pod wiadomo jakim szyldem. Tak… Oba Blackfieldy są nierozłącznym zestawem mojego pakietu antykryzysowego na te „mniej radosne” dni, kiedy nie mam ochoty na pozytywne granie. Nie oznacza to jednak, że słucham ich tylko jako lekarstwa na „doła”. To po prostu piękna, piękna muzyka… a duet Aviv Geffen/Steven Wilson był i jest dla mnie czymś bardzo ważnym.
Można jednak odnieść wrażenie, że Wilson troszeczkę przyćmiewał Geffena przez te lata. Przynajmniej poza Izraelem. To Steve śpiewa większość utworów i jest utożsamiany z Blackfield na równi z Porcupine Tree, czy No-Man. To on zbiera laury, itd. Zatem jeżeli ktoś odnosił wrażenie, że jeden jest tylko przystawką drugiego, niech koniecznie posłucha solowego albumu Aviva. Stawiam stówkę, że zmieni zdanie.
Lecimy w kolejności, tym razem można to zrobić z sensem.
Black & White… Prosta pioseneczka, stare chwyty, jakby do znudzenia ograne w radiu tysiące razy… ale tak naprawdę to tysiące razy chcesz do tego wracać. Niebanalny tekst, piękna melodia i jakiś osobliwy urok. Czegóż więcej potrzeba w takim wypadku? Chyba tylko takich rzeczy w polskich radiach… Gdyby ktoś mi powiedział, że to premierowy utwór z trzeciej płyty Blackfield, to bym połknął haczyk bez chwili zastanowienia:)
Kolejny song – zmieniamy klimat… Techniawa, co tu dużo mówić. Trochę monotonnie, ale całkiem przyjemnie. Dużo do gadania o tym raczej nie ma. Powiem tylko, że It Was Meant To Be A Love Song może naładować energią. Przydatne… zwłaszcza biorąc pod uwagę, że następny utwór jest znów bardziej blackf…
Tak sięgam pamięcią i odnoszę wrażenie, że całkiem często pewne miasto bywało tematem piosenki… Od razu przychodzi mi na myśl Alphaville i Leonard Cohen… Wiecie już o jakie chodzi?:)
She was torn like Berlin
She was broken like Berlin
Geffenowski Berlin to perełka. Minimalistyczna, sentymentalna, z symfonicznym rozmachem na koniec – jak najbardziej blackfieldowe naleciałości. Za pierwszym przesłuchaniem chyba właśnie ten moment utrwalił się najbardziej w mojej głowie. Piękna rzecz, szkoda nie znać.
Co mamy dalej… It’s Allright. Już sam tytuł nie pasuje, co?:-) Znów Aviv pokazał się z innej strony i… nie dał ciała. Do bólu, naprawdę obrzydliwie do bólu optymistyczny utwór... Jestem pewien, że 80% muzyków zrobiłoby z takiego tematu naiwne, mdłe „nic”. A tak mamy rzecz, która obudzi człowieka w poniedziałkowy, ciemny poranek do roboty i jeszcze sprawi, że się uśmiechnie.
No ale nie oczekiwałem wcale wybuchów radości na tym albumie. Spodziewałem się bardziej czegoś takiego, jak October. To jest to, co tygryski lubią najbardziej. I ten tekst…
And when you see me running don’t assume I’m running to somewhere I belong
And when you see me crying… don’t feel sorry for me
Biegamy, biegamy, biegamy. Za lepszą przyszłością, forsą, za szczęściem i ciągle nie mamy na nic czasu. Ale tak naprawdę, w głębi duszy chcemy zmierzać w innym kierunku… I chociaż gdzieś w środku potrzebujemy, żeby ktoś to zobaczył, chowamy jak najgłębiej wszystkie nasze pragnienia. Piękny, przejmujący utwór…
Warto też wspomnieć o najbardziej niepozornym momencie anglojęzycznego debiutu Aviva… Heroes - prościutki song na gitarę. Czuć, że stawia tu na tekst i chce, żeby właśnie na nim skupił się słuchacz. Nie każdemu się spodoba, ale miło, że na płycie z założenia zapewnionym sukcesem komercyjnym znalazł się taki niezbyt radiowy utwór.
They’re calling them heroes… after they die
Do samego końca Aviv nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jedyną wpadką jest It’s Cloudy Now. Myślę, że na pierwszym Blackfieldzie wyszło o wiele lepiej. Ale to nic. Mamy przecież ładne, radiowe Now Or Never, zrealizowane z rozmachem (może troszeczkę patetyczne?) The One i przejmująco piękne Forest In My Heart. Znowu z przesłaniem, bardziej ekologicznym, ale tym razem muzyka nie jest zepchnięta na drugi plan. Doskonałe zakończenie bardzo dobrej płyty.
Można powiedzieć, że Aviv Geffen ruszył na podbój zachodnich rynków. To było do przewidzenia, że prędzej czy później zdecyduje się na taki krok. Ważne, że nie sprzedaje tandety i naprawdę ma coś do powiedzenia. Poza tym pokazał się z wielu różnych stron i naprawdę zadbał o treść muzyczną. Znowu udowodnił, tym razem z Wilsonem tylko jako przystawką, że prostota nie musi być wcale gorsza i bez wyrazu.
Ciężko do takiej muzyki podejść obiektywnie. Niby banalna, niby bez fajerwerków, ale porusza…
Dla wrażliwych słuchaczy i nie tylko…