królewski cykl – część V
Pod koniec roku 1976, po oszałamiającym sukcesie A Night at the Opera, zespół wydał drugi album, który wyraźnie nawiązywał do poprzedniego dzieła. Odwrócona kolorystyka namalowanych przez Mercury’ego okładek i kolejny raz tytuł zaczerpnięty z filmu Braci Marx. Zespół najwidoczniej chciał pójść za ciosem. Na szczęście, jak się szybko okazało, nie było to marne odcinanie kuponów od sukcesu i A Day at the Races potwierdziło wielkość Queen oraz udowodniło, że ich chwała nie zamierza wcale skończyć się na popularnym „Bohemian Rhapsody”.
Czy mam jednak do końca rację pisząc, że ten album nie był odcinaniem od kuponów? Queen jest na fali, stacje radiowe puszczają cygańską rapsodię do znudzenia. Pora potwierdzić swoją wielkość, ale poprzeczka jest postawiona bardzo wysoko, a oczekiwania olbrzymie. Jak osiągnąć sukces? Potrzebne jest drugie „Bohemian Rhapsody”. No pewnie! Próba stworzenia czegoś na podobieństwo tak wspaniałego dzieła już na następnym albumie to szaleństwo, które może skończyć się tylko artystyczną porażką. Chyba że mamy do czynienia z geniuszem Freddiego Mercury’ego. Całe szczęście, że grupie udało się obronić mistrzowski tytuł. Jak? Mercuy napisał „Somebody to Love” – przecudowny utwór, pod wieloma względami dorównujący „Bohemian Rhapsody”. Z tą tylko różnicą, że opera została zamieniona na wielowątkowy, porywający i zarazem trudny do zaśpiewania gospel. Kolejny raz perfekcyjna praca chórków, kolejny raz nietypowa struktura oraz melodia, która nie miała prawa nie trafić do słuchacza za pierwszym razem. Singiel odniósł wielki sukces, pomimo wrzucenia na drugą jego stronę bardzo słabego „White Man”.
Próby powtórzenia sukcesu poprzedniego albumu na tym się jednak nie skończyły. Na album trafiła kolejna po „Love of My Life” nastrojowa ballada – „You Take My Breath Away”. Od razu przyznam, że jej melodia zawsze łamała mi serce na tysiąc kawałeczków. Szczere do bólu wyznanie i ostatnia, rozpaczliwa próba uratowania nieodwzajemnionej miłości. Przez większość czasu towarzyszy nam tylko akompaniament fortepianu, co dodaje utworowi intymności, zupełnie jak „Love of My Life”. Dodam może tylko, że niepotrzebnie zaczyna się i kończy nakładanymi na siebie wokalnymi ścieżkami. Trochę nie pasują do reszty. Nie zmienia to faktu, że jest to jedna z moich ulubionych kompozycji Freddiego.
Pretendentem do kolejnego hitu byłoby pewnie „You And I”. Jest to bardzo miła i ciepła kompozycja, ale zawsze wydawało mi się, że czegoś jej brakuje. Od 12 lat nie potrafię jednak rozgryźć czego. Całkiem popularną kompozycją stało się za to „Good Old Fashioned Lover Boy”. Teraz już zupełnie zapomniana, ale bardzo urokliwa melodia, która podtrzymuje romantyczny nastrój albumu. Trzeba przyznać, że kompozycje zawarte na A Day at the Races mają zawsze w sobie to coś (nooo, może prócz „White Man”). Melodia „Long Away” już od pierwszych taktów w jakiś cudowny sposób zachęca do wyjścia z domu na wielką lub mniejszą wyprawę i sprawia, że w sercu robi się cieplej. Nie wiem czy nie jest to mój ulubiony utwór Queen z Brianem Mayem za mikrofonem. „Tie Your Mother Down”, oprócz tego że było prawdziwym szlagierem zespołu, stało się nierozłączną częścią koncertów (nawet trzydzieści lat później, na trasie z Paulem Rodgersem). Nie zapominajmy, że Queen zawsze lubiło przemycać na swoje albumy kawałki z przymrużeniem oka. Także i tu nie zabrakło takiego. Tym razem jest to „The Millionaire Waltz” – lekka, miłosna farsa, która zawsze poprawiała mi humor. Jest też całkiem bardzo ciekawa muzycznie. Muszę wspomnieć też mojego osobistego faworyta – „Drowse”. Senna, rozkoszna melodia i idealnie pasujący do niej głos Rogera Taylora. Melancholia, wspominanie dzieciństwa i bardzo specyficzny klimat, który sprawia, że kompozycja wyróżnia się nie tylko na albumie, ale i w całej twórczości Queen. Mam do niej wielką słabość.
A na zakończenie pół-japońskie „Teo Torriate”. Jest to pierwszy utwór Queen, w którym pojawił się język inny niż angielski. O ile się nie mylę to Queen było już wtedy bardzo popularne w Japonii i Brian May napisał ten hymn właśnie z myślą o azjatyckich fanach, który był na pewno grany na koncertach w Japonii. Myślę, że to bardzo udana koda, godna tak dobrego albumu. Najpierw napięcie zbudowane bardzo melancholijną zwrotką, a następnie rozładowanie optymistycznym refrenem.
A Day at the Races to zdecydowanie czołówka najlepszych albumów zespołu i chyba ten najbardziej romantyczny (niech Was nie zmyli rockowy początek). Zdarzyła się tu wpadka lub dwie, ale zespół kolejny raz zaprezentował się od najlepszej strony. Co ważniejsze nie ugiął się pod presją ani nie osiadł na laurach i zaprezentował hit na miarę „Bohemian Rhapsody”. Warto dodać, że Queen osiągnęło to będąc pierwszy raz jedynym producentem albumu, więc muzycy musieli już wtedy mieć niezwykłe wyczucie. Poza tym dodajmy: kompozycje z pomysłem, odważne poszukiwanie nowych form wyrazu i fantastyczne melodie. Wszystko to składa się na naprawdę dobrą i pamiętną płytę. W końcu to już klasyka… która między znanymi kawałkami kryje wiele miłych niespodzianek.
Za tydzień jesteśmy mistrzami – News of the World…