Czy ktoś pamięta jeszcze takie albumy jak „My Hotel Year” albo „California, Norfolk”? Trochę smutny los spotyka te wszystkie około no-manowe albumy, pod którymi Steven Wilson się nie podpisał choćby, jako gość. Zostają zapomniane i stają się w mgnieniu oka sekretną niszą dla wtajemniczonych, lunatyków i wielkich fanów No-Man. Najwyżej lata później na ArtRocku jakiś recenzent ratuje je na chwilę od zapomnienia, tekst spotyka się z umiarkowanym zainteresowaniem i w sumie na wiele więcej te albumy liczyć nie mogą. I wiecie co? To dodaje im magii, a nawet stwarza ją od zera. Czyni je prawdziwym skarbem.
Slow Electric to album, którego trzonem stały się kompozycje zarejestrowane na koncertach Tima Bownessa i Petera Chilversa w Estonii. Oprócz wyżej wymienionych artystów, których kojarzy każdy fan dźwięków No-Man, w nagrywaniu albumu udział wziął estoński duet UMA w składzie Robert Jurjendal i Aleksei Saks oraz Tony Levin (Peter Gabriel, King Crimson). Mieszanka muzyków naprawdę egzotyczna i dość ekscytująca, a muzyka? Muzyka taka, jakiej można się było spodziewać. Ale nie są to w żadnym wypadku nudne repliki ostatnich trzech fantastycznych albumach No-Man.
Włączyłem sobie Slow Electric w późny, leniwy wieczór. Pora roku troszkę depresyjna, gdyż trzeba powoli oswajać się z myślą, że jesień zbliża się nieuchronnie. Zgasiłem wszystkie światła, wyłączyłem telefony – jednym słowem postanowiłem zupełnie odciąć się od świata. Lata temu odpływałem tak przy „Together We’re Stranger” albo „Returning Jesus” i zawsze marzę o kolejnym takim muzycznym uniesieniu. Nie zawsze jest czas, nie zawsze są warunki, nie zawsze jest podkład. Tym razem jednak czas doskonały, a muzyka Slow Electric wprost idealna do spełnienia marzenia o odpłynięciu w otchłań samotnej nocy. Bardzo ładne i delikatne melodie, dźwięki powolutku rozlewane po stworzonej przestrzeni. Nieziemsko jazzowe, intymne, romantyczne. W sam raz na jesień albo zimę. Takie to wszystko ciepło-zimne. Niczym „Twelve Moons” Jana Garbarka. Hipnotyczne i dwa razy dłuższe niż na „California, Norfolk” Days Turn Into Years, Slow Electric Hum niczym spacer po zimowych bezdrożach, intrygujące Between the Silent Worlds. Jednak kiedy przyszła pora na Another Winter poczułem lekką niechęć. Oto pierwsza część cudownego Truenorth ze „Schoolyard Ghosts” pozbawiona magicznego tchnienia. Aż tu nagle wchodzi trąbka Alekseia Saksa i nadaje nowy wymiar przesłuchanemu już wiele razy przeze mnie utworowi. Wyszło o wiele ciekawiej, niż Beautiful Songs You Should Know na poprzednim, tegorocznym no-man product, czyli Memories of Machines. Duet UMA z pewnością nadał temu albumowi uczucia mistyczności u wyjątkowości. Sprawił, że nie jest to, pomimo podobieństw i utworów z dawnych lat, żadna kalka.
Gdzie dzisiaj miejsce na taką muzykę? Siedzimy przykuci do Internetu, zmęczeni życiem, w ciągłym biegu i stresie. Bombardowani informacjami, dźwiękami i obrazami w takim tempie, że nic nie zapamiętujemy. Wszyscy zaczynają nas traktować jak idiotów. Wokal Britney Spears w jej nowym marnym przeboju ma na sobie tyle elektroniki, że nic prawie z niego nie zostało (bo przecież inaczej nikt by nic nie zapamiętał). 94% filmów robionych w Hollywood to remaki, sequele, prequele, rebooty (bo przecież nowy tytuł nie zarobi tak dobrze). W telewizji nikt już się nawet nie kryje z product placementami (bo przecież nie płacimy abonamentu). A Darth Vader musi krzyczeć „NOOOOO!” zamiast milcząc wyrażać miliony emocji i słów (bo przecież widz inaczej nic z tego nie zrozumie). Gdzie dzisiaj miejsce na tak spokojną, liryczną, powolną muzykę? Gdzie czas by odchylić głowę w tył i zapomnieć o tym całym brudzie? Gdzie miejsce na muzykę, która tak delikatnie będzie wzruszała naszymi emocjami? Odpowiedź jest prosta, choć może trochę tandetna – w tym małym skrawku nas samych, gdzie nic innego nie dociera.
Zawsze miałem słabość do takich rzeczy, więc nie dam gwiazdek (bo przecież czasem ich brak może mówić o dziele więcej). Intrygujący album.