sentymentalna podróż wstecz
Muszę przyznać, że jestem chyba jednym z największych maniaków Genesis w redakcji, zawsze nim byłem i chyba już takim pozostanę. Cały rock progresywny przestał mnie dawno interesować na rzecz ciekawszych rzeczy, ale Genesis wciąż stoi na czele moich sentymentalnych, muzycznych powrotów. Dlatego wieści o planowanej drugiej części projektu Genesis Revisited Steve’a Hacketta ucieszyły mnie niezmiernie.
Steve Hackett także wydaje się mieć wielki sentyment do muzyki swojego byłego zespołu i chyba najbardziej z całej piątki szanuje swój rodowód*. Z drugiej strony artysta ten nigdy nie stał w miejscu i przez długie lata solowej kariery osiągnął wiele nie tylko w muzyce rockowej, ale także poruszając się po strunach gitary klasycznej. W sumie to właśnie jego wielkie zainteresowanie muzyką klasyczną było przyczyną ukształtowania sobie rozpoznawalnego i charakterystycznego stylu tak szybko. W każdym razie ten wybitny i niezwykle kreatywny muzyk nie musi kurczowo trzymać się przeszłości. Dlaczego więc bawi się w takie albumy jak ten? Na swojej oficjalnej stronie Steve wyjaśnia przyczyny powrotu do Genesis jako wynik miłości i „chęci przedstawienia tej muzyki jeszcze raz w bardziej klarowny i wzbogacony sposób.” Spójrzmy także na czas trwania całego wydawnictwa – dwie płyty trwające ponad 70 minut. Steve naprawdę poraża tempem nagrywania albumów, a tym razem widać także jego chęć zrobienia jak najwięcej dla tej muzyki. Na GR II składają się kompozycje Genesis z albumów pomiędzy Nursery Cryme aż po Wind and Wuthering, a także kilka wczesnych solowych utworów Hacketta napisanych z muzykami Genesis. Lista muzyków zaproszonych do współpracy jest równie imponująca – między innymi John Wetton, Mikael Åkerfeldt, Steve Rothery, Steven Wilson, Neal Morse, Nick Beggs… Nawet Steve miał problemy z wymienieniem wszystkich w wideo zapowiedzi albumu, więc... po prostu przeczytał wszystkich z kartki.
Przejdźmy do samej muzyki. Wizja albumu zdecydowanie różni się od pierwszej części z 1997 roku. Mniej tutaj eksperymentów i całkowitego przeobrażania utworów. Wszystkie różnice tkwią w szczegółach i wychwycenie niektórych wymaga naprawdę dobrej znajomości oryginalnych kompozycji. Trzony utworów pozostały niezmienione i odwzorowane są bardzo pieczołowicie. Czasami utwory urozmaicane są początkami z klasyczną gitarą („Dancing with the Moonlit Knight” czy „The Chamber of 32 Doors”) lub też za pomocą innych środków („The Musical Box”). Wewnątrz utworów także wydaje się dziać więcej. Muzyka Genesis (zwłaszcza na Selling England By the Pound) zawsze miała to do siebie, że stwarzała wiele przestrzeni, głębi nadającej się jeszcze do wypełnienia. Na szczęście Hackett nie chciał przedobrzyć tego i nie doświadczymy tutaj żadnych wciśniętych na siłę solówek, melodii, dźwięków ani innych nowinek. Muzycy podeszli z wielkim szacunkiem do pierwowzorów, a dodane melodie czy instrumenty nie zaburzają delikatnej struktury muzyki.
Od razu w uszy rzucają się inni wokaliści – bardzo ciekawym przeżyciem było posłuchanie Mikaela Åkerfeldta w pierwszej części „Supper’s Ready”. Słysząc na początku jego głos lekko się uśmiechnąłem, ale potem spoważniałem i trzeba przyznać, że ładnie się wpasował w klimat utworu. Gościnny, wokalny występ Stevena Wilsona w foxtrotowym „Can Utility and the Coastliners” to kolejna niespodzianka. Chwilami Wilson ledwo, ledwo daje sobie radę z wyciągnięciem kilku gabrielowskich zaśpiewek. Czuć, że się bardzo stara i śpiewa na granicy swoich możliwości, w czym można dostrzec pewien urok. Amanda Lehmann pięknie poradziła sobie z moim zdaniem najpiękniejszą kompozycją w historii Genesis – „Ripples”. Żeńska wersja tego utworu zawiera także dość urozmaiconą brzmieniowo solówkę gitarową, złożoną chyba z kilku ścieżek. Znakomitym pomysłem było także zawarcie na albumie „Shadow of the Hierophant”. Widziałem wykonanie na żywo z Amandą i byłem zachwycony. Nie inaczej jest tutaj. Jednak najważniejszym wokalistą jest tutaj Nik Kershaw, który swą barwą i manierą najbardziej pasuje do stylu Petera Gabriela/Phila Collinsa. Osobiście wolałbym częściej posłuchać głosu Steve’a Hacketta i trochę innego podejścia, ale trzeba przyznać, że Kershaw doskonale odwzorował nastrój znany z klasycznych płyt.
Co poza tym… Jest „Return of the Giant Hogweed” w wersji transatlantykowej, czyli z Nealem Morsem i Roinem Stoltem – wszak Transatlantic grało ten utwór z Hackettem gościnnie na gitarze. Jest „Afterglow” z Johnem Wettonem w znakomitej formie, odkryłem także na nowo „Lamię”, której słuchałem niegdyś jak opętany. W pewnym momencie stało się coś niezwykłego, jakby odkrywał stare, zakurzone skrawki wspomnień na nowo. Przypomniałem sobie jak za pierwszym podejściem nie mogłem wysłuchać do końca Nursery Cryme, bo pragnąłem usłyszeć „The Musical Box” któryś raz z kolei. Jak siedziałem z moją pierwszą gitarą i próbowałem grać „Horizons” albo „Blood On the Rooftops”. Jak uznawałem „Selling England By the Pound” za zupełnie przereklamowany album, aby potem się w nim zakochać na zawsze… Wszystko wróciło w okamgnieniu, a czar tej muzyki wydaje się teraz, za sprawą Genesis Revisited II, w jakiś niezwykły sposób kontynuowany.
Nie będę się wywodził na temat każdego utworu i wykonawcy, bo recenzja wyjdzie za długa na internetowe realia (słynne ostatnio too long: didn’t read). Genesis Revisited II to przede wszystkim gratka dla fanów Genesis i Steve’a Hacketta. To spojrzenie z trochę innej strony na kawał muzyki, którą należy już uznawać za absolutną klasykę i której wartości w rockowym świecie nie wypada negować. Oczywiście wielu osobom nie przypada do gustu ekscentryczny styl zespołu z tej ery i nigdy się do niego nie przekonają, więc te osoby nie mają pewnie czego tutaj szukać. Osobiście uważam to wydawnictwo za wspaniałą ucztę. I choć liczyłem na więcej eksperymentów nie nudziłem się ani przez chwilę. Znalazło się tutaj wiele moich ukochanych kompozycji, które przyjmę w każdej ilości i każdym zestawieniu. Te zaproponowane przez Hacketta to prawdziwa gratka.