Przez dobrych kilka miesięcy raczej unikałem bliższego kontaktu z nową płytą Steve’a Hacketta. Moja intuicja podpowiadała mi, że to nie jest nic szczególnie udanego. Poza tym czytałem recenzję kolegi Walczaka, a kilka jego opinii też było lekko zniechęcających. No, ale ostatnio znalazłem trochę wolnego czasu, żeby zmierzyć się z tym dwupłytowym klocem (prawie dwie i pół godziny!) i przynajmniej mieć już to zaliczone. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło i te dwie i pół godziny mogę spokojnie uznać za wyrwane z życiorysu i bezpowrotnie stracone.
Dlaczego tak dramatycznie? Bo zależy jak do tej płyty podejdziemy, pod jakim kątem ją będziemy oceniać. Jeżeli tylko muzycznie, to można powiedzieć, że w zasadzie może być – ładnie, przyjemnie i stylowo. Ale jeśli zastanowimy się po co to? Wtedy zaczynają się problemy, bo jednoznacznej odpowiedzi już nie znajdziemy. Znaczy znajdziemy, ale będzie ona brzmiała – A czort wie po co. Cofnijmy się o te szesnaście lat z ogonem i przyjrzyjmy się pierwszemu „Genesis Revisited”. Tamta płyta to faktycznie było revisited – Hackett każdemu z utworów, który tam się znalazł starał się nadać nową formę, na tyle ile to było możliwe. Momentami wyszło nieszczególnie – knajpiane „I Know What I Like” ciężko mi przejść, a do AORowej wersji „You Own Special Way” musiałem się trochę przyzwyczajać. Ale jako całość była to płyta bardzo dobra, do tego dla artysty bardzo ważna, bo pierwsza rockowa po dwunastu latach przerwy.
Słuchając nowego „Revisited” często zapominałem, że to płyta Hacketta. Za to wydawało mi się, że słucham jakiegoś składaka Genesis. Większość zamieszczonych tutaj nowych wersji niespecjalnie odbiega od oryginałów, nawet większość wokalistów starała się śpiewać „pod” Gabriela czy Collinsa. Żeby czegoś takiego posłuchać wcale nie trzeba mi specjalnej płyty „Genesis Revisited”, tylko wystarczy, żebym sięgnął na półkę po kilka płyt i za pół godziny taki zestaw będzie mi się kręcił w odtwarzaczu. Poprzednio Hackett miał pomysł co zrobić i jak to zrobić. Teraz nie miał nic, bo tylko odkurzył stary pomysł (można powiedzieć – klasyczny sequel) i nie miał zielonego pojęcia, jak to zrealizować. Spośród tych wszystkich utworów może z pięć-sześć nosi znamiona czegoś więcej, niż tylko wiernej kopii z oryginału – nieco wydłużona „Lamia”, z rozbudowaną, finałową partią gitarową, do tego świetnie zaśpiewana przez Nika Kershawa. To mój ulubiony fragment „Baranka” i nie spodziewałem się, że nie tylko przy wersji oryginalnej ciary będą mi chodzić po plecach. W „Can-Utility And The Coastliners” wartością dodaną jest Wilson, a właściwie, jak to zaśpiewał – bardzo ciekawa interpretacja. Z drugiego krążka jest nieco więcej – „Blood on The Rooftops” to przede wszystkim dobry wokal, „Afterglow” też, tu zaśpiewał Wetton, a on umie z takich numerów wyciągnąć bardzo dużo – dlatego też chodzą ciary, tak jak przy oryginale. W „Camino Royale” rządzą Węgrzy z Djabe i w zasadzie jest to ich wersja, z gościnnym udziałem Hacketta. Trzeba przyznać, że Madziarzy dali ognia, bo zagrali to z iście metalowym wykopem, dodatkowo wzbogacając całość jazzowymi wstawkami. „Shadow of The Hierophant” to przede wszystkim popis Amandy Lehmann, przynajmniej w pierwszej części. Tym razem jej się udało, bo „Ripples” położyła koncertowo i dziwię się, że to Hackett puścił na płytę.
Razem wszystkiego, co moim zdaniem warto było publikować, jest jakieś trzydzieści kilka minut. Gdyby dołożyć jeszcze „A Tower Struck Down”, które w tej wersji też nie jest tak bardzo oczywiste, wyjdzie ponad czterdzieści i na long-play już wystarczy. Ale i nawet tak okrojone „Genesis Revisited II” byłoby tylko dość bladym odbiciem jedynki. Reszta utworów – w takich wersjach, to nie ma znaczenia, czy są, czy nie. Mogłoby ich nie być. Głównym problem tego albumu nie jest to, że kuleje muzycznie. Ależ skąd. Pod tym względem wszystko jest w jak najlepszym porządku. Chodzi o to , że to nie jest ani lepsze, ani inne od oryginału. Więc po co to wszystko było? Jak to mawiali starożytni Hunowie, paląc kolejne miasto – nie ma co mnożyć bytów ponad konieczność.
To właściwie niepotrzebna płyta, nie wnosząca nic nowego do wizerunku tego artysty. Zaangażowano tyle sił i środków, a praktycznie cała para poszła w gwizdek. Trudno znaleźć jakąś myśl przewodnią tego zestawu. Chyba, że za coś takiego uznany podejście – sprosi się trochę gości, nagra trochę muzyki Genesis i mojej, i będzie fajnie. Ale nie jest. Na jedynce czuło się pewien ferment twórczy, jakieś napięcie (między innymi dlatego, że trzeba było się śpieszyć, bo poganiali Japończycy, którzy na to kasę wyłożyli. A do tego zabukowana była lukratywna trasa koncertowa po Kraju Kwitnącej Wiśni), tam się coś działo, a dwójka najbardziej przypomina swój własny tribut-album Hacketta, połączony z akademią ku czci, też własnej. W takich okolicznościach przyrody na większe wzruszenia artystyczne nie ma co liczyć.
Jedyna rzecz, która naprawdę może się podobać, to piękne zdjęcia we wkładce.