No i koniec tego mini serialu Magnum na łamach artrocka. Jutro koncert. Powinienem napisać – jutro spotykamy się w bydgoskiej Kuźni na koncercie Magnum. Niestety mogę najwyżej napisać – jutro z redaktorem Danielakiem spotykacie Magnum. Trudno.
Na koniec tej nieco przypadkowego i ad hoc skleconego cyklu „Goodnight L.A.” Wybór poprzednich miał swoje uzasadnienie – bo najbardziej znana, bo debiut, bo pierwsza koncertówka. Ale ta? Głównie dlatego, że bardzo lubię. Poza tym też jest jakoś znaczna – ostatnia płyta nagrana dla Polydoru, ostatnia, która trafiła na wysokie miejsca list przebojów (na długie lata – trzeba dodać). Grupa w tym czasie cieszyła się już spora popularnością w Europie i zdecydowano się na podbój Ameryki. Właśnie tak przygotowano nowy album – w tym celu zaproszono do współpracy Russa Ballarda i Jima Vallace’a. Pierwszy, były gitarzysta i wokalista Argent, a także autor wielu przebojów skomponowanych dla wielu wykonawców, drugi – współpracownik Bryana Adamsa, współodpowiedzialny za sukces tego wokalisty. Trzeba przyznać, że ludzie odpowiedni się znaleźli, materiał też nadawał się na amerykański rynek, jednak Jankesi się nie poznali i album za Oceanem poległ. Co ciekawe, to amerykańskie oblicze grupy bardzo przypasowało europejskim słuchaczom, bo w Wielkiej Brytanii i Szwecji trafił do pierwszej dziesiątki, a w kilku krajach niewiele niżej.
Jest to najbardziej AORowa płyta zespołu i ten amerykański trybut jest świetnie słyszalny. A na samą muzykę miało to wpływ… właściwie żaden. Magnum zawsze grało dosyć przebojowo, pod dobre rockowe radiostacje, wpływy amerykańskiego grania słychać już dobrze na debiucie, współpracownicy dali dobrą zmianę – całość trzymała dobry, magnumowy poziom. „Rockin’ Chair” jest mniej więcej dobrym przykładem, czego możemy się spodziewać po „Goodnight L.A.” – fajny, przebojowy rocker, taki amerykański. „Mama” to już brytyjskie Magnum i tak można powiedzieć, że przeplata się do końca albumu. Co ciekawe – nie wszystkie te co bardziej AORowe numery napisali Vallace z Ballardem. "Heartbroke and Busted", czy “Reckless Man” to dzieła Clarkina, a za to bardzo osadzone w stylu grupy „No Way Out” i "What Kind of Love Is This?" napisali Clarkim z Vallance’m i Ballardem. Czuć na tej płycie rękę macherów od rockowych przebojów. Takich dobrych, rockowych, przebojowych numerów dla dobrego, rockowego radia jest najwięcej od czasu Nocy Gawędziarza i nie ma się co dziwić, że słuchaczom przypadło to do gustu. Za to na pewno mniej jest wycieczek w stronę prog-rocka.
Udany, bezpretensjonalnie przebojowy album, oczko lżejszy od poprzednich, ale poziomem nie odbiegający. Moim zdaniem nawet lepszy od dwóch poprzednich.
„Goodnight L.A.” kończy pewną erę w karierze Magnum. Że to ostatni studyjny krążek dla Polydoru – wspomniałem. Współpraca zakończyła się z powodu niedostatecznej, zdaniem zespołu, promocji koncertówki „The Spirit”. Następne dwie płyty studyjne, nagrane dla Music For Nations i niemieckiego oddziału EMI sprzedawały się marnie i zespół zakończył działalność. Przyczyna załamania kariery zespołu wcale nie była jakaś drastyczna zniżka formy artystycznej – obie te płyty są zupełnie dobre – ich grunge wykończył. Już w latach osiemdziesiątych byli już mocno de mode , a w dziewięćdziesiątych stali się zupełną skamienieliną. Nie byli wyjątkiem, bo większość takich grup zaliczyło potężny zjazd – cały AOR, prawie cały pudel praktycznie w ciągu kilkunastu miesięcy znalazły się na śmietniku muzycznej historii. Magnum nie byli aż tak wielkimi potentatami, żeby miało ich to ominąć. Na szczęście grupa wróciła do żywych na początku tego wieku i cały czas jest w dobrej formie.