Mimo że Tony Clarkin i Bob Catley, założyciele Magnum, są już po siedemdziesiątce, nie odpuszczają i z regularnością szwajcarskiego zegarka (w tym przypadku co dwa lata) wydają kolejne albumu. Na początku tego roku ukazał się następca recenzowanego u nas Lost On The Road To Eternity zatytułowany The Serpent Rings. Bodajże dwudziesty album w dyskografii Brytyjczyków. Już okładka, obowiązkowo wykonana przez Rodneya Matthewsa, nie pozostawia wątpliwości, że panowie są wierni od lat pielęgnowanemu stylowi.
I tak jest, bo choć w składzie, w porównaniu z ostatnią płytą, doszło do małej roszady personalnej (Ala Barrowa zastąpił znany z Pink 69 i Unsonic basista Dennis Ward), to jednak już po pierwszych dźwiękach trudno ich pomylić z kimkolwiek innym. Elegancki hard rock podlany elektroniką jest dalej w cenie. No i ten jedyny w swoim rodzaju wokal Catleya. Mocno przykurzony czasem i ze specyficzną chrypką, wciąż może się podobać.
Najłatwiej byłoby zatem napisać „Nihil novi” i zakończyć temat. Jednakże rolą recenzenta jest wyszukiwanie tych smaczków, które wyróżniają w czymś dany album. I tu da radę to zrobić. Bo wydaje się, że tym razem panowie są chyba mniej hard rockowi a bardziej progresywni i symfoniczni. Nie rozpędzają się, nie galopują, trzymają w większości średnie tempa. Do tego ogromną rolę odgrywają instrumenty klawiszowe, których jest naprawdę dużo. Łagodzą brzmienie, choć oczywiście trudno tu zapomnieć o ciężkich gitarach. Prawda jest jednak taka, że klasyczne hard’n’heavy dostaniemy praktycznie tylko w You Can't Run Faster Than Bullets, choć i w nim jest trochę grania na spocznij.
Ponadto, jak to u nich, królują udane melodyjne refreny, śpiewane harmonicznie, mające tę wzniosłość i swoistą emfazę, podlane jeszcze symfonicznym aranżem. Tak jest już w rozpoczynającym całość, bardzo udanym, Where Are You Eden?, ale też w numerach kończących album, takich jak House of Kings, The Great Unknown, Man, The Last One on Earth i Crimson On The White Sand.
Generalnie trudno tu cokolwiek wyróżniać, album jest równy i fajnie się go słucha jako całość. Choć dodam, że jeżeli słyszeliście promujący płytę Not Forgiven i średnio wam się spodobał, nie odpuszczajcie, bo to faktycznie jeden z tych mniej atrakcyjnych kawałków. Mnie akurat kręci ostatnio The Archway of Tears, mój faworyt mający w sobie pewną nutkę melancholii. Ale dobrych i intrygujących momentów tu nie brakuje. Jak choćby w House Of Kings, w którym mamy i dęciaki (!!) ale też i klawiszowe solo w lekko jazzowym entourage’u, czy w tytułowym The Serpent Rings, w którym słyszymy… harfę. Cóż, stare poczciwe Magnum wciąż nie rdzewieje. Dla fanów rzecz obowiązkowa. Bardzo dobra, stylowa płyta.