Za kilka dni pierwszy koncert Magnum w Polsce, jest okazja, żeby przypomnieć kilka ich albumów. Nagrali tego sporo, co prawda arcydzieł wśród tego nie uświadczy, ale zawsze, nawet w najgorszym przypadku, było to na spokojne siedem gwiazdek. Oczywiście często bywało lepiej. Na przykład na debiucie.
Jak już kiedyś pisałem, debiut takiej kapeli, w tym czasie, czyli pod koniec lat siedemdziesiątych, był czymś w rodzaju anomalii. Punk, nowa fala, zaraz Tubeway Army wpakuje się na pierwsze miejsce w singlach i longach, a tu a tu do bram show-biznesu dobija się staromodny hard-rockowy band. I nawet płytę nagrywa. Mało nagrywa. Wydaje też. Co jeszcze ciekawsze – ktoś to kupuje, bo na liście też się pojawiło. Ale żeby nie było tak słodko, to grupa przez dwa lata dobijała się z gotowym materiałem do różnych wytwórni i wszędzie odprawiano ich z kwitkiem. Przygarnęła ich dopiero Jet Records, macierzysta wytwórnia ELO.
„Kingdom of Madness” wcale nie sprawie wrażenia nagranego przez debiutantów – to działo dojrzałe, nagrane przez artystów, o bardzo sprecyzowanej linii programowej. Od początku słychać, że nie ma mowy o jakichś nowoczesnych breweriach. Króluje klasyczny, do bólu tradycyjny rock. Jedynym ewenementem jak na brytyjskiego wykonawcę jest stosunkowo dużo amerykańskich dźwięków. W tym przypadku – Styx i trochę Kansas. Zwłaszcza Styx – „Bringer”, czy „Universe” sprawiają wrażenie, jakby się z „Equinox” urwały. Za to początek, nomen – omen, „In The Beginning” jest mocno progresywny – prawie osiem minut, wielowątkowy, epicki. Bardzo dobry, bardzo efektowny, ale trochę mylący, bo tak raczej Magnum już potem nie grało. No chyba, że policzymy połączone „Invasion”/”Lords of Chaos”/”All Come Together”. Co tu jeszcze mamy… No chórki od Queen, o tym też wypadałoby wspomnieć, żeby dopełnić obraz pewnego eklektyzmu pierwszej płyty Magnum. Ale i tak będę się upierał, że mimo wszystko jest to dzieło spójne, bardzo przemyślane i bardzo efektowne. Powiem nawet – błyskotliwe. „In The Beginning”, tytułowy, czy finałowa trójca są bardzo dobre – właściwie każdy z innego powodu, co też świadczyło o sporej wszechstronności artystów. Może i debiut nieco stylistycznie odstaje od następnych płyt, ale też będę się upierał, że i tak zespół już wtedy dokładnie wiedział czego chce – grać melodyjnego, dynamicznego rocka z progresywnym rozmachem. Potem już tylko nieco to modyfikował, przy okazji zbliżając się jeszcze bardziej w stronę cięższego grania. Zresztą te dwa lata między nagraniem i wydaniem „Kingdom of Madness” nie siedzieli na tyłku, tylko grali trasy min. z Judas Priest. W takim towarzystwie musieli grać głośno, nawet biorąc pod uwagę, że to jeszcze nie byli ci bardzo metalowi Judasze.
Bardzo dobra płyta, chociaż nieco lżejsza od innych, ale jedna z lepszych muzycznie. Bez żadnych słabszych punktów, taka numer w numer, co Magnum wcale się zbyt często nie zdarzało.