Kiedyś nazwałem ich aniołami o lodowych skrzydłach - było to bodajże przy okazji (...). Teraz już skrzydeł nie mają i można ich zobaczyć, jak na golasa biegają po łące (okładka poprzedniej płyty). Pamiętam, że kiedy ponad dziesięć lat temu - bodajże na Boże Narodzenie 2000 - pierwszy raz usłyszałem słynne „ti-uuuu“ (czyli „Svenf-g-englar“) poczułem się jakbym się znalazł w innym muzycznym świecie. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie spotkałem. Ktoś mógłby powiedzieć – ale przecież na post-rockowe rzeczy można było i wcześniej trafić. Nie, na takie nie. To jednak było coś całkiem innego, bardzo trudne do wtłoczenia w ciasne formułki jakiegoś jednego gatunku. Zresztą Islandczycy równie dużo zawdzięczają post-rockowi, co Pink Floyd.
Można powiedzieć, że wraz z kolejnymi, nie tak magicznymi płytami, ich muzyka też stała się bardziej „przyziemna“, a może po prostu nam nieco spowszedniała. Ale wydaje mi się, że takie „Agaetis Byrjun“ nagrywa się raz w karierze, a nawet jeśli próbuje się nagrać drugi raz, to wychodzi najwyżej (...). Od „Takk“, poprzez „Með suð í eyrum við spilum endalaust“, do najnowszego „Valtari“ zespół ustabilizował i styl i poziom. „Takk“ było pierwszą „ziemską“ płytą po dylogii „Agaetis Byrjun“/(...), to była taka „normalna“ muzyka. Zdania na jej temat były podzielone, ale mi się podobała. Następna zresztą też. Na „Valtari“ Sigur Rós też konsekwentnie gra swoje. Oni już wypracowali swój, własny, charakterystyczny styl i widać, że im z tym dobrze. Mi też z tym dobrze, bo tak zauważyłem, że każdy nowy krążek Islandczyków ląduje u mnie na półce, a ich ostatni koncert „Inni“ tylko przez karygodne zaniedbanie nie trafił do dokształtu koncertowego. Będę musiał nadrobić te zaległości. Ale to tak bajdełej, wróćmy do „Valtari“.
Jest ona nieco spokojniejsza i bardziej kameralna od dwóch poprzednich, ale dalej trzyma ich „linię programową”, a i w pewnym sensie solowego Jónsiego też. Muzyka snuje się bardzo delikatnie, nie narzuca się, raczej to my musimy zadać sobie trochę trudu, żeby w ogóle ją usłyszeć. Dlatego nie nadaje się do słuchania w przelocie, na szybko, o nieodpowiedniej porze dnia i przy nieodpowiednim nastawieniu. Troszeczkę trzeba nad nią przysiąść, po to, żeby lepiej się wczuć w jej atmosferę, bo muzycznie nie jest to specjalnie skomplikowane. To pewnie truizm, ale z każdym odsłuchem zyskuje coraz bardziej. Na wiosnę, wtedy kiedy się ukazała, podobała mi się, a teraz, już w zimie, podoba mi się bardzo. Jak często w przypadku podobnych dzieł raczej nie wyróżniam poszczególnych utworów, tylko traktuję „Valtari” jako całość. Patrzę sobie na display odtwarzacza i wiem, że taka fajna mocniejsza kulminacja to trzeci numer, a kiedy wyświetla się czwórka, to słyszymy ładną piosenkę o nieco pozytywkowym akompaniamencie. Pikuś, to nie ma znaczenia. Dla mnie są to części jednej kompozycji i nie ma co tego dzielić na kawałki, tylko trzeba słuchać w jednym ciurku. Mimo, że cała płyta utrzymana jest w takim nieco sennym klimacie, no smędzą, nie czarujmy się, ale w tym smędzeniu jest tyle uroku, że się słucha, słucha, słucha i nie chce się, żeby się skończyło. Piękna rzecz. Tak jesienna, chociaż na wiosnę wydana. Ale jak pooglądać film „Heima”, to tam w zasadzie cały czas jesień.
To dopiero pierwsza moja recenzja Sigur Rós na naszym portalu, ale jest to grupa dla mnie ważna. I chyba mnie dotarło to do mnie dopiero, kiedy pisałem właśnie ten tekst – zawsze gdzieś tam mniej lub bardziej obecni, zawsze wszystkie nowe płyty na bieżąco, „Agaetis Byrjun” in heavy rotation, a co zaglądnę na youtuba, to i tak prędzej czy później kończy się na teledysku do „Svenf-g-englar“.
PS. Wiem, z czym mi się „Valtari” najbardziej kojarzy – z „Vespertine” Bjork. Chociaż chyba aż tak dobre nie jest.