NAJLEPSZYM, CO STWORZYŁ BÓG, JEST NOWY DZIEŃ... DOBRY POCZĄTEK
Jest tak zimno. Jest tak ciemno. Jestem w Tobie. Jestem pogrążony w nieustającym marazmie, drut rozdziera moje usta spływające krwią. Słyszę kołysanki, które śpiewają mi lunatyczne anioły - svefn-g-englam. Coś się kończy, coś się zaczyna. Wytrzymuję cierpienie, bo wiem, że Bóg da mi nowy dzień. Chodź, wyczekujmy tego daru razem! Weselmy się, bo zaczniemy od nowa, może nie będzie tak źle. Ale dobry początek - ágætis byrjun - okazuje się być rozczarowaniem.
***
Rozczarowanie dla podmiotu lirycznego, naprawdę dobry początek dla islandzkiego zespołu Sigur Rós, o którym za sprawą tej płyty usłyszał cały świat, a singiel „Svefn-G-Englar” został nawet wykorzystany w kultowym filmie „Vanilla Sky”. Choć tak naprawdę jest to ich drugi album, następca debiutanckiego „Von”.
Nie da się zaprzeczyć, że najbardziej znanymi muzykami z Islandii są Björk i właśnie Sigur Rós. Na czym polega sukces tych drugich? Jak dla mnie są oni islandzkim Radiohead, tylko że wypranym z jakiejkolwiek komercji i ze spotęgowanym mrokiem. Co ich wyróżnia spośród innych zespołów? Hmm, może zacznijmy od fanaberii grania na gitarze elektrycznej smyczkiem. Próba zaszufladkowania? Post-rock, ale ta kwalifikacja burzy moje postrzeganie tego gatunku, ponieważ stanowią jakby osobną jego podgrupę.
Nie będę owijał w bawełnę. „Ágætis byrjun” to wybitny album. Gdybym miał opisać go jednym słowem, rzekłbym: ONIRYCZNY. To zdecydowanie jest oniryczna muzyka, jeden wielki sen zrodzony przez obłąkany umysł. Zagłębienie się w narracyjne teksty o surrealistycznej naturze, to literackie doznanie, poezja sama w sobie. „Flugufrelsarinn” („Zbawca much”) właśnie o ratowaniu much przed łososiem. „Viðrar vel til loftárása” („Dobra pogoda na naloty”), z którego pochodzi tytuł recenzji. Ciekawym przypadkiem jest „Olsen Olsen” - w przeciwieństwie do pozostałych kompozycji po islandzku, ta została napisana w Vonlenska (język nadziei) wymyślonym przez sam zespół (cała płyta „()” została na nim oparta).
Z brzmienia powiewa tu chłodem Islandii. Mroki eterycznego ambientu, w którym pływamy niczym płód w filmie sf, czekając na nowe baterie - ný batterí, kontrastują z symfonicznymi wybuchami, kiedy falset Jonsíego zbytnio już utrudnia rozróżnianie słów. Stonowanie kłóci się ze smyczkową ekspresją (fuga „Starálfur” to utwór, przy którym mógłby skończyć się świat). I przede wszystkim słowo EKSPERYMENT, które Sigur Rós towarzyszy przez całą twórczość (album stworzony przez komputerowy algorytm to rozmowa na inny czas). „Intro” to „Ágætis byrjun” puszczone od tyłu w przyspieszeniu, a „Avalon” ma fragment „Starálfur” zwolniony czterokrotnie. Oraz masa rozwiązań brzmieniowych jak choćby wspomniane granie na gitarze smyczkiem. Mało który zespół tak doskonale łączy brzmienie elektroniki z żywymi instrumentami.
IMO, jedna z najlepszych płyt lat 90. i w pewnym sensie też najważniejszych, bo, co by nie mówić, Sigur Rós swoje do muzyki wnieśli i zapisali się w jej historii, a podejrzewam, że coś do powiedzenia jeszcze mają. Choć ich obecna twórczość zmierza w niebezpieczną stronę; przestaje być adresowana do kogolwiek; wielcy muzycy; geniusze, których chcemy, ale na których nie zasługujemy.
A wiecie co mi sprawia największą radość w wychwalaniu i rozwodzeniu się nad jakim to arcydziełem jest „Ágætis byrjun”? To wcale nie jest najlepsza płyta Sigur Rós, jeszcze wiele lepszego mają do zaoferowania.