Zawezwał mnie Naczelny przed swoje oblicze, czyli na popularny dywanik. Szybko zrobiłem rachunek sumienia, czym mógłbym podpaść, ale nic takiego nie pamiętałem. Ostatnio byłem bardzo grzeczny, a na szmacie jeździ głownie kolega Strzyżu.
- No Kapała, ładnie ostatnio pchnąłeś temat Genesis – zaczął szef przyjaźnie – Bardzo mi się to podoba.
- Tak wyszło, trochę przez przypadek. Jedna planowana Ćwiara, jedna przy okazji, a jedną wygrzebałem ze swojego archiwum – krygowałem się nieśmiało, zaskoczony pochwałami zwierzchnika.
- Z moich prywatnych wyliczeń wynika, że jeszcze tylko „Abacab” i będziemy mieli zrecenzowany cały komplet płyt studyjnych Genesis.
- Łeee, „Abacab” – skrzywiłem się – To kicha. Dno i metr mułu.
- Nic to. Trudno. Napisz, żeby było już wszystko.
- Ale szkoda czasu tego słuchać i jeszcze większa o tym pisać. Niech Strzyżu napisze, on jest ostatnio podpadnięty, jemy i tak wsio rawno.
- Kapała, ty napiszesz – Naczelny był niewzruszony
- Joj. Za co? - zajęczałem
- Za cichy chód po ulicy i całokształt pracy twórczej – Naczelny błysnął ripostą – Masz to zrobić i już. Polecenie służbowe.
- A jak nie? – próbowałem się postawić…
- To dostaniesz pięć polskich płyt prog-rockowych do zrecenzowania poza kolejką.
- Dobra, to już napiszę tego „Abacaba” - …ale szybko zrezygnowałem. Zbierałem się już do wyjścia, ale szef mnie jeszcze zatrzymał.
- Poczekaj. Masz tu pięć złotych, kup sobie dwa piwa. Jedno wypijesz do słuchania, a drugie do pisania. Trochę stres złagodzisz.
Zaskoczony niespotykaną hojnością szefa udałem się natychmiast do najbliższego spożywczego, żeby zakupić odpowiednie trunki pomocne w zmaganiach z tym rozdziałem twórczości Genesis. Co prawda do dwóch browców lepszego gatunku musiałem jeszcze trochę dołożyć, ale ten gest przełożonego uczynił na mnie wielkie wrażenie.
„Abacab” to gniot.
Pod każdym względem – począwszy od szaty graficznej. To coś w rodzaju rozdeptanej pizzy, co robi tutaj za okładkę, przygotowano w różnych wersjach kolorystycznych i takich koszmarków wizualnych jest aż cztery rodzaje. Ale furda okładka. Nie takie cuda oko wytrzymało, trochę metalu człowiek w życiu zaliczył. Muzyka jest po prostu marna. I nawet nie ma znaczenia, że Genesis przeszło kolejny etap transformacji stylistycznej. To też pikuś. Takie rzeczy są dopuszczalne, pod warunkiem, że niosą z sobą coś interesującego, a o „Abacabie” wiele można powiedzieć, tylko nie to, że jest interesujący.
Wszystko zaczyna się nawet dość zachęcająco, od tytułowego - dynamiczny, ostro idący do przodu numer, znakomicie sprawdzający się na koncertach. Potem jest „No Reply at All” – sam w sobie niezły (znam bardzo dobre koncertowe wykonania), ale soul a’la Motown pasowałby bardziej do Collinsa solo, a nie do Genesis. Reszta to ładna piosenka „Man on The Corner”, nieco w stylu „In The Air Tonight”, najbardziej progresywny w tym towarzystwie „Dodo/Lurker” i może jeszcze całkiem przyjemny „Like It Or Not”. Przy czym o ile wyróżniają się na „Abacab”, to na innych krążkach raczej gubiłyby się w tłumie. Może oprócz „Man on The Corner”, bo tu i ciekawa melodia, szybko w ucho wpadająca, i forma nieczęsto w Genesis spotykana. „Dodo/Lurker” na „Genesis” i „Invisible Touch” pewnie by się wyróżniało, ale na przykład na „Diuku” już chyba nie. „Abacab” na każdej innej płycie robiłby za wypełniacz, skrzydeł dostaje to dopiero na koncertach, zresztą jak i „Dodo/Lurker”. Pozostałe to utwory zupełnie nieciekawe, mdłe i bez wyrazu – wątłe melodie, brak pomysłów, ulatują z głowy szybciej niż się skończą. „Me And Sarah Jane” może czasami się gdzieś tam za uszami potelepać, ale tak na zasadzie na bezrybiu i rak ryba, bo cały ten numer sprawia wrażenie ześcibilonego z różnych kawałków, niekoniecznie do siebie pasujących, a jeszcze refren w rytmie reggae.
Co prawda artystycznie „Abacab” był poważną wtopą (w porównaniu z Diukiem regres straszliwy), ale za to komercyjnie poszło śpiewająco – milionowe nakłady i szczyty list przebojów po obu stronach Atlantyku. A Genesis, jako jeden z niewielu wykonawców prog-rockowych daje sobie radę w nowych, niesprzyjających czasach. Fakt, że kosztem pewnych zmian stylistycznych, pewnego uproszczenia formy, ale oprócz „Abacab” resztę płyt grupy z lat osiemdziesiątych trzeba ocenić dosyć pozytywnie.