Ćwiara minęła AD 1986!
W latach osiemdziesiątych Collins do spółki z kolegami przekształcił Genesis w sprawnie działającą fabrykę przebojów. Kolejne płyty sprzedawały się w coraz większych nakładach, zespół grał coraz większe koncerty. Proces ten zaczął się już od „…And the There Were Three…”, a potem stopniowo nabierał prędkości. Nigdy nie miałem nic przeciwko ładnym, rockowym piosenkom, pod warunkiem, że były to ładne rockowe piosenki. Mądrzy muzycy mówią, że łatwiej stworzyć suitę na dwadzieścia minut, niż cztery sensowne kawałki po pięć minut każdy. „Duke” był jeszcze rozsądnym i bardzo udanym kompromisem między starym a nowym, „Abacab” to w ogóle nie było nic, „Genesis” to zbiór fajnych piosenek, ale na pewno niewiele więcej. Potem było trzy lata przerwy i w 1986 ukazał się „Invisible Touch”. Początkowo byłem zupełnie zdegustowany – cholera, jeden dobry utwór? Tylko „Tonight, Tonight, Tonight”? No to dno i metr mułu – drugie „Abacab”. A „Domino”? – zdziwią się ci bardziej zorientowani w temacie. To potem, trochę później, przy okazji koncertu „Live at Wembley”, który pokazywała nawet nasza telewizja. Wiem, że to nieprawdopodobne, ale za komuny to nawet koncerty rockowe państwowa telewizja pokazywała. Teraz pokazuje programy „misyjne” typu „Jak się ładnie wypierdalamy na lodzie”. A tak bardziej do „Invisible Touch” przekonałem się dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy kupiłem mojej ówczesnej damie (Pani Karolino, ciekawe co Pani teraz porabia?) kasetę z tym albumem i chcąc nie chcąc, dość często z nim obcowałem. Mimo wszystko i tak w całości tego nie kupuję, trzech utworów i tak nigdy nie polubię – tytułowego, „Land of Confusion” i „Anything She Does” – ciągoty Collinsa w stronę soulu nigdy mnie nie przekonywały, a „zaszczepienie” tego na grunt Genesis uważam za totalną pomyłkę. Ale trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie – teledysk do „Land of Confusion” jest rewelacyjny.
Ballady „Into Deep” czy „Throwing It All Away” są naprawdę urokliwe, ale to raczej zwykłe piosenki. Dopiero "Tonight, Tonight, Tonight" i “Domino” można spokojnie zaliczyć do najlepszych utworów, jakie Genesis nagrało w latach osiemdziesiątych. „Tonight…” zrobiono w podobnym stylu co „Mama” – czyli wokal Collinsa pełen ekspresji, szaleńcze wejście perkusji (gdzieś to korzeniami sięga do „In The Air Tonight” ). A w „Domino” (i „The Brazilian”) słychać echa muzyki Brand X, albo czegoś z tamtych okolic muzycznych. „Invisible Touch” jest płytą zupełnie dobrą, tylko moim zdaniem nieco nierówną - z jednej strony banalna piosenka „Anything She Does”, a z drugiej kawał wybitnego prog-rocka jak „Domino”, „The Brazilian”, czy „Tonight, Tonight, Tonight”. Czyli każdej małpce po bananie – coś na listy przebojów i coś dla bardziej wymagających fanów. W porównaniu z „Genesis” jest to płyta zdecydowanie bardziej rozstrzelona stylistycznie – trochę od Sasa do Lasa – nie do końca przekonuje mnie ta eklektyczność, szczególnie wycieczki w kierunku Motown. Ale na pewno ten krążek jeszcze bardziej umocnił pozycję zespołu, jako wielkiej gwiazdy muzyki rozrywkowej. Potem panowie wyraźnie zwolnili tempo, na następna płytę trzeba było czekać pięć lat, a coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Collins zajął się bardziej własną karierą, a Rutherford z powodzeniem rozkręcił Mike & The Mechanics. I w zasadzie był to koniec takiej intensywnej działalności Genesis.
Tak na marginesie – kilka tygodni temu ukazało się wydanie specjalne Teraz Rocka w całości poświęcone Genesis. Wszystko byłoby dobrze, tylko, że kilka koszmarnych byków kwalifikuje to wydawnictwo na przemiał, a nie do publikacji – min. w „drzewie genealogicznym” pomylono skład Genesis – Steve Hackett grał w zespole, a nie John, pomylono też okładki – zamiast „Duke’a” wklejono „Selling England…”. To się inaczej nazywa dać dupy po całości. Co innego my, amatorzy, ale profesjonaliści, którzy biorą za to pieniądze?