Tłumy. Cztery wyprzedane koncerty a na nich 288 tys. ludzi. Słynne, nieistniejące już Wembley wypełnione po brzegi. I nic dziwnego – na scenie popularna grupa Genesis, promująca właśnie wydany album Invisible Touch. Longplay, na którym aż roi się od hitów, zgrabnie lansowanych przez MTV.
Wydane jakiś czas temu DVD z tych koncertów na kolana nie rzuca. Przeciwnie, siedząc w wygodnym fotelu, popijając kawę lub piwo zastanawiam się, skąd w ludziach, zgromadzonych na koncercie takie entuzjazm. Niby reagują w żywiołowy sposób, gdy Collins zapowiadając utwory, które zespół przedstawi, mówi o nowych nagraniach (normalny entuzjazm) oraz wspomina o starych nagraniach (wielki aplauz). Ale jednak – gdy dochodzi do zderzenia z prezentacją sceniczną – największe brawa i krzyki rozlegają się przy takim Invisible Touch, czy That’s All.
Niestety, nie owijając w bawełnę trzeba powiedzieć wprost. To koncert na którym górują pioseneczki. I to takie, jakich w Genesis n-i-e l-u-b-i-m-y. Ja wszystko rozumiem, że nowa płyta, że promocja, że popularność, fanki, autografy itd., ale jednak przegięli. Źle się ogląda po latach ten koncert. Jest jakoś tak sztucznie i plastikowo, że z całej otoczki koncertu pozostają w pamięci białe buty poszczególnych artystów i niewiele więcej.
Owszem, kilka momentów na tym DVD jest niezłych. O aspirowanie do bycia magicznymi wcale nie ma mowy, ale w miarę dobre są, więc je wymienię. Pierwszy z nich to … Abacab. Dziwne, prawda? To najgorsza płyta Genesis, a utwór tytułowy jest tego nieodzownym przykładem. I taka odmiana. Bo na koncercie Abacab sprawdza się. Co prawda, dzieje się to już po odśpiewaniu początkowej części utworu (tej piosenkowej, z marnym refrenem), ale zawsze. Minimalna improwizacja, ciekawe solo Rutherforda, słowem nieźle, naprawdę nieźle. Zresztą, ten motyw rozwinięcia piosenki w coś bardziej monumentalnego powiedzie się również przy wspomnianym wyżej That’s All. Fajnie ogląda się równie sam finał koncertu – Turn It On Again z wplecionymi w środek nagrania różnymi cytatami z klasycznych przebojów, z entuzjastycznie reagującą publicznością. O tak, to kolejny z plusów, jaki można zaliczyć zespołowi. Sama zabawa w odgadywanie poszczególnych nagrań (i ich wykonawców) jest przednia, a gdy dodamy do tego Collinsa ubranego w kapelusz i okulary rodem z Blues Brothers, imitującego krok sceniczny Micka Jaggera - nasze zdanie o tym koncercie zdecydowanie się poprawi.
Oczywiście Genesis, chcąc zadowolić fanów pamiętających starsze nagrania grają na koncercie dwa długie nagrania. O ile jednak Home By The Sea jest świetny (pawie najlepszy utwór na płycie) to niestety nie da się tego samego powiedzieć o Domino. Płasko, bezbarwnie i nijako. To określenia, które przychodzą na myśl po wysłuchaniu tej kompozycji. Szkoda, liczyłem, że to jedno z niewielu dobrych nagrań z Invisible Touch zabrzmi na koncercie wspaniale. I przeliczyłem się. Na szczęście honor ratuje wspomniany Home By The Sea. Znakomity początek, dobre brzmienie plus monumentalnie brzmiące dwie perkusje w finale to naprawdę duży plus dla zespołu.
I … właściwie byłoby wszystko. Prawie. Bo pozostałych – zwłaszcza tych nie wymienionych przeze mnie – nagrań, (poza dwoma naprawdę wyjątkowymi) można posłuchać raz. Absolutnym bowiem hitem tego koncertu jak dla mnie jest utwór, który pierwotnie skreśliłem w myślach przekonany, że będzie nijaki. To Brazillian . Porywające wykonanie. No i zagrany na zakończenie na dwie perkusje Los Endos. To Genesis, jaki lubimy. Jaki znamy, jaki chcielibyśmy oglądać i słuchać. Po prostu perła. I choćby dla tych dwóch utworów warto po ten koncert sięgnąć.
Na koniec kilka słów o stronie technicznej. Dźwięk; DTS / DD 5.1. / Stereo, więc jest poprawnie. Co prawda sposób masteringu samego dźwięku nie bardzo mi odpowiada (moim zdaniem sztucznie brzmi zbyt głośna publiczność w stosunku do samego zespołu), ale nie czepiam się. Generalnie – jest ok. Obraz – jestem zadowolony, bo to jednak był rok 1987, a więc szczerze powiedziawszy nie wymagałem wiele i widok na ekranie pozytywnie mnie zaskoczył. Dodatki – no tu już miernie. Jakieś zdjęcia, tour documentary, wiele tego nie ma. Nie postarali się niestety. A szkoda.