Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dwunasty.
Październik, listopad, grudzień, styczeń, luty i kawałek marca – pięć miesięcy z obszywem. Tyle czasu minęło od recenzji ostatniej płyty w vangelisowskim cyklu. Do tego była to płyta na której Vangelis wcale nie grał. Na tej gra, na klawiszach, poza tym wyprodukował ją i skomponował jeden z utwórów.
Socrates, a właściwie Socrates Drunk Conium to grecki zespół rockowy, tyle, że to raczej blues-hard-rockowe, power trio, tak jak na przykład Budgie i tak jak w Budgie okazjonalnie pojawiał się drugi gitarzysta. Nie wiem, w jaki sposób nastąpiło spotkanie muzyków, ale w 1975 roku, w Nemo Studios, mniej więcej w tym samym czasie co "Heaven And Hell" zaczął powstawać też i "Phos". O ile dla Vangelisa jest to płyta jak najbardziej typowa, to dla dużo ciężej i mocniej grające go Socratesa - już wcale nie. Wydaje się, ze muzycy mieli ochotę pokombinować trochę przy swoim stylu, zapędzając się na progresywne rejony, a że do pomocy udało bim się pozyskać speca nie lada, to i efekt końcowy okazał się bardzo atrakcyjny. Nie wiem, czym kierowali się muzycy Socratesa tak drastycznie zmieniając swój styl, ale może wynikało to z pewnego zastoju twórczego – najpierw trzy płyty w kilkanaście miesięcy, a potem ponad dwa lata przerwy. Zresztą po „Phos” znowu zamilkli na kilka lat.
O „Phos” pierwszy raz usłyszałem i pierwszy raz usłyszałem kilkanaście lat temu w Radiu Rzeszów. Zrobiło na mnie jak najlepsze wrażenie – przyjemnie melodyjny prog-rock, utrzymany w lekko bałkańskich klimatach.
Nie wszystkie utwory są premierowe – „Starvation”, który oryginalnie znalazł się na pierwszej płycie Socratesa. Gdyby chcieć porównać ten album do jakiejś płyty Vangelisa, to chyba najbliżej by mu było do „Earth”. Co prawda nie jest tak bałaganiarski i psychodeliczny, ale za to równie „grecki” i na pewno równie dobry – taki miks prog-rocka i rodzimego folku, który z takim powodzeniem zastosowano w przypadku Aphrodite’s Child, tu też zdał egzamin. Tyle, że oprócz klawiszy Vangelisa i folkowego klimatu Socrates nie ma raczej punktów stycznych z Aphrodite’s Child. Co prawda sukcesu komercyjnego „Phos” nie odniósł, ale artystyczny – jak najbardziej. Dla fanów Vangelisa najciekawszym utworem będzie instrumentalny „Every dream comes to an end”, bo to jego autorstwa i głównie jego tam słychać. Chociaż myślę, że spodoba im się cała płyta, bo to przezacny krążek. No to dlaczego nie został specjalnie zauważony? Jeżeli taki dobry, do tego z Vangelisem, który już wtedy był rozpoznawalną marką? Pewnie z kilku powodów – w 1976 roku sygnowano to jako samo Socrates. Socrates with Vangelis pojawiło się dopiero na amerykańskim, kompaktowym wznowieniu z 1998 (ze zmieniona okładką). Poza tym – muzyka, owszem pierwszoklaśna, ale jak na tamte czasy deko de mode. 1976 rok – zobaczmy, co wtedy powstało – debiut Alan Parsons Project, debiut Jona Andersona, Sztuczka z Ogonem – Genesis, „Leftoverture” – Kansas – płyty zdecydowanie pod każdym względem nowocześniejsze. No jak taki staroświecki „Phos” mógłby się z nimi mierzyć? Taka płyta powinna powstać ze trzy – cztery lata wcześniej, wtedy byłaby bardziej na miejscu. Obecnie oczywiście nie ma to żadnego znaczenia, bo rozważania ”co by było gdyby” są czysto akademickie. Po sesji z Vangelisem pozostał bardzo dobry kawałek muzyki i tego się trzymajmy. Kto zna pewnie się, zgodzi, kto nie zna – powinien posłuchać. Bez problemu można znaleźć to na jutubie.