Z Grecja na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dwudziesty.
Elektroniczna w formie, a progresywna w treści.
Do tego dojść musiało. Prędzej, czy później. Obaj panowie znali się, lubili, Anderson śpiewał u Vangelisa na "Heaven & Hell", a temu wcześniej proponowano etat klawiszowca w Yes. Na początku 1979 udało im się wspólnie wygospodarować trochę czasu i postanowili sobie razem coś pograć. No bo założenia były takie, żeby sobie pomuzykować i zobaczyć co z tego wyjdzie, bez żadnych jakichś wcześniejszych założeń. Sesja trwała raptem cztery dni – jeden weekend z przyległościami. Jej efekty okazały się na tyle interesujące, że to co wyszło, Vangelis wziął do dalszej obróbki studyjnej, która ponoć zajęła mu raptem dwa tygodnie i to niezbyt intensywnej, jak sam przyznaje, pracy. Potem uwieczniono to w plastiku i pchnięto w ludzi. A ludzie to łyknęli, bo płyta sprzedawała się nad wyraz dobrze. Co prawda recenzje miała różne, ale pismaki to się nie znają i nie ma co na nich zwracać uwagę. W każdym razie "Short Stories" rozpoczęła niespecjalnie długą, ale owocną karierę tego wyjątkowego zespołu. No tak, zespołu – duet to też zespół. Czyli Vangelis pierwszy raz od czasów Aphrodite's Child był znowu członkiem zespołu. Nawet musiał występować, chociaż co prawda tylko w Top of The Pops.
Swoją znajomość z muzyką tego duetu zacząłem, chyba jak większość, od "I'll Find My Way Home", potem było całe "The Friends of Mr Cairo", ale dopiero potem „Short Stories”. Pamiętam, że musiałem mocno się śpieszyć, żeby kupić na to nową szpulę i zdążyć do domu przed audycją. Zdążyłem.
Początkowo to ja nie byłem pewien, czy mi się podoba ten album, potem doszedłem do wniosku, że mi się jakoś tam podoba (inaczej nie wydałbym polowy pensji salowego na analoga). Ale tak ostatecznie "oświeciło" mnie, kiedy kupiłem sobie kompakt – kurde, przecież to jest ich najlepsza płyta! A jeśli nawet nie, to na pewno moja ulubiona. Tu jest kapitalna, podniosła ballada „The Road” – polubiłem ja od razu, tu jest, otwierający drugą stronę nieco zwariowany „Far Away in Baagad” (na kompakcie połączony z „Love Is”) – utwory od razu wpadły mi w ucho. Potem finałowy, znakomity „Play Within A Play”. No wiadomo – „Curious Electric” – tego pominąć się nie da, który właśnie z „Play...” spina całość pewną klamrą. I tak dalej, utwór po utworze – cała płyta.
Jeżeli chce się nieco dogłębniej "Short Stories" analizować, no to jest tak – cztery dni nagrywania, dwa tygodnie pracy przy post-produkcji. To słychać, bo aranżacyjnie jak na wcześniejsze, czy późniejsze jego dzieła aranżacyjnie jest to dosyć ascetyczne – syntezatorów zbyt dużo nie ma, typowo vangelisowskich, quasi-orkiestrowych brzmień raczej mało, a na pewno mniej niż średnia płytowa. Słychać, że Vangelis nie przesadził z ostateczną obróbka materiału w studiu – a mógł. Co mu szkodziło dołożyć jeszcze więcej parapetów, chórów, dzwonów kościelnych, rurowych, czy czegokolwiek chciał. Ale nie dołożył. Zachował szlachetną powściągliwość materiału wyjściowego. Ale brzmi to wszystko dobrze – dużo przestrzeni, szczególnie w partiach wokalnych. Syntezatory też brzmią stosunkowo skromnie, acz elegancko. Sama muzyka to jeszcze inna sprawa. Można ją sobie spokojnie wyobrazić zaaranżowaną nie tylko na instrumenty klawiszowe, ale na cały rockowy zespół – z sekcją i gitarą, ewentualnie nawet jakieś dmuchane. I wtedy wychodzi z tego normalny prog-rock – tak jak napisałem na wstępie - jest to progresywne w treści. Może nie że względu na jakiś specjalnie progresywny rozmach, bo tego zbyt dużo nie uświadczy, ale ze względu na samą muzykę – łączące się ze sobą, wielowątkowe utwory, czasem dosyć złożone formalnie – chociażby "Curious Electric". Jest to jakaś muzyczna całość i nie tylko na to, że poszczególne kompozycje się łączą, ale też ze względu na podobny klimat i aranżacje poszczególnych utworów. A te, jak na żadnej innej płycie tego duetu, są przede wszystkim częściami większej całości. Oczywiście, że można niektóre wyjąc z „Short Stories”, tak zrobiono chociażby z „I Hear You Now”, czy „One More Time”, które wydano na singlach, ale to wszystko i tak lepiej wypada razem z resztą.
„Short Stories” to album może nie aż tak efektowny, jak następne, ale moim zdaniem absolutnie nie gorszy – w niego się po prostu trzeba trochę bardziej wsłuchać.
W kwestii technicznej: Analogowe wydanie podzielone było na dziesięć utworów. Kompakt pokazuje osiem indeksów – połączone są ze sobą „Each of Everyday” i „Bird Song”, oraz „Far Away in Baagad” i „Love Is”. Ale na okładce kompaktu dalej mamy dziesięć utworów, dopiero w samej wkładce rozpisano to na osiem, ale za to z błędem – połączono nie te utwory co trzeba ( po tekstach idzie się zorientować). Tak przynajmniej jest na moim wydaniu Polydoru, zdaje pierwszym i jedynym wydaniu na CD.