Dziś rano odpaliłem playerka i od razu na nogi postawiła mnie solówka na samym początku „Rock You Like A Hurricane”. Lepiej na oczęta przejrzałem i w miarę raźnym krokiem poturlałem się w stronę przystanku autobusowego. Metal z rana jak śmietana. Może nie rozwiązuje wszelkich problemów, ale czyni życie znośniejszym.
Kilkanaście dni temu ukazało się na rynku kolejne wydawnictwo firmowane przez Michaela Schenkera „Temple of Rock: Live In Europe”. I jak można sądzić z samego wstępu recenzji – podoba mi się to. I to bardzo. A niby dlaczego miałby się nie podobać? Zacni muzycy pozytywnie nastawieni do pracy plus dobry repertuar – to się musi udać. Że nie musi? Ale zwykle się udaje.
Co do samego repertuaru – zwykle traktujemy Schenkera przede wszystkim jako gitarzystę, zapominając, że jest on też bardzo zdolnym kompozytorem – nie licząc „Flying”, co lepsze płyty UFO powstały za jego czasów, a kiedy odszedł/został wyrzucony poziom dość szybko poleciał na mordę. Kiedy jego byli koledzy zaczęli robić bokami, on ze swoim MSG nagrywał naprawdę bardzo dobre i ważne płyty. A jeszcze Scorpions. Co prawda grał z nimi tylko na dwóch płytach – ale jakich – na debiucie, dość powszechnie uważanym za jedną z ich najlepszych płyt i na „Lovedrive”, pierwszej, która odniosła naprawdę znaczący międzynarodowy sukces.
Na „Temple of Rock: Live In Europe” znajdziemy utwory ze wszystkich okresów działalności Schenkera, a nawet więcej, bo co on ma na przykład wspólnego z „Blackout”, ale w tej części koncertu grają z nim Rarebell i Buchholz ( „Ostrożnie! Proszę się odsunąć! Na scenie trzy żywe Skorpiony! – „ostrzega” w zapowiedzi „Lovedrive” Doogie White). Trzeba przyznać, że wszystko zagrane jest dużo lepiej niż poprawnie – zdarzają się wpadki (chyba się trochę w „Armed And Ready” poplątali), niektóre numery nieco poniżej oczekiwań („Let It Roll”, „Shoot, Shoot”), a z drugiej strony rewelacyjna wersja mojego ulubionego numeru MSG – „On And On”, świetne, dość mocno wydłużone „Rock Bottom”, równie dobre „Rock You Like A Hurricane”, „Blackout”, „Doctor Doctor”, no i oczywiście „Lights Out”! To z tej zasadniczej części płyty, bo na drugim krążku mamy fragmenty koncertu z festiwalu High Voltage i te pięć utworów wypada jeszcze lepiej.
Jestem naprawdę bardzo zaskoczony tym koncertem, bo nie spodziewałem się, że będzie to aż tak dobre. Raczej spodziewałem się rzemieślniczego wykonania numerów, które Schenker gra już od lat trzydziestu z okładem – a tu niespodzianka – jemu dalej się chce. Nie znam wydania DVD (jeszcze), ale jeśli jest to CD przygotowane na zasadzie „ścieżka dźwiękowa do DVD”, wypada bardzo sensownie – zwarte, konkretne, bez żadnych dłużyzn. Wiadomo, że inaczej ogląda się i słucha, a inaczej tylko słucha. Czasami sam dźwięk jest niezbyt satysfakcjonujący, na przykład „Hungarian Rhapsody” Queenów w wersji audio jest mocno średnie. Tutaj na szczęście sama muzyka również daje sobie radę bardzo dobrze.
Dwie godziny świetnego hard-rocka z oklaskami. Pyszności! Mniam!