Nowa płyta Magnum jest dokładnie taka sama jak poprzednia. Ba, ona jest dokładnie taka sama jak kilka poprzednich i zupełnie nie odbiega od „linii programowej” jaką sobie zespół obrał pod koniec lat siedemdziesiątych i trzyma się jej konsekwentnie do tej pory. Trudno mieć do nich z tego powodu jakieś pretensje – po prostu konsekwentnie robią swoje i już. Najważniejsze, żeby robili to dobrze.
Jak zwykle w przypadku Brytyjczyków mamy do czynienia z klasycznym hard-rockiem, tyle, że jak już to pisałem przy okazji recenzji poprzedniej płyty, nieco bardziej od średniej gatunkowej zorientowanym na klawisze, AOR i proga. „Sacred Blood "Divine" Lies” to dziesięć dosyć rozbudowanych, rockowych utworów, typowych dla Magnum i całkiem dobrych. Znaczy całościowo jest całkiem dobrze, bo tak bardziej szczegółowo – naprawdę dobry początek i koniec, oraz lekko zakalcowaty środek – czyli normalna strategia, jeśli „sztuki” na odpowiednim poziomie nie do końca starcza. Chociaż ten środek jest niespecjalnie duży – nie wiem, czy to nie będzie tylko taka sobie ballada „Your Dreams Won't Die”, bo już dwa następne, progresywne „Afraid Of The Night” i „A Forgotten Conversation” przy bliższym poznaniu sporo zyskują. Za to od początku przypasowały mi „Gypsy Queen”, „Twelve Men Wise And Just” i „Quiet Rapsody”, no i finałowa ballada „Don’t Cry Baby” – za świetny refren. Taki utwór na koniec i od razu chce się słuchać wszystkiego od początku – i lecą po kolei: tytułowy, „Crazy Old Mothers”, „Gyspy Queen”, „Princess in Rags”. Same fajne numery. Chyba im dłużej się tego krążka słucha, tym bardziej się podoba. Nawet nie wiem dlaczego?
W porównaniu z innymi płytami z ostatnich kilkunastu lat, czyli od czasu reaktywacji, wypada przywoicie, na pewno trochę lepiej od poprzedniej i chyba też lepiej od obu „braci B” („Breathe of Life” i „Brand New Morning”). Tyle, że to wszystko się i tak mieści między siedmioma i ośmioma artrockowymi gwiazdkami i ta nowa też się spokojnie w tym przedziale łapie, co pozwala spokojnie pozwala postawić ją na półce.
W każdym razie ja się bardzo ucieszyłem, że jest nowy krążek Magnum i łyknąłem go bez problemów. Lubię takiego staromodnego hard-rocka i jeżeli jest jeszcze na porządnym poziomie, to ja zawsze będę takie rzeczy popierał. Chociaż to pewnie rzecz bardziej dla fanów takiego grania.
Siedem gwiazdek z plusem.
A tak bajdełej – oglądałem sobie dzisiaj klipy promujące „Sacred Blood…” i co widziałem – trzech starych i dwóch nieco młodszych facetów. Qrde… niespecjalny widok. Nie, to nie po to, żeby komuś wiek wypominać, tylko, że robią tak fajne rzeczy i przydałoby się im zabrać tak po piętnaście – dwadzieścia lat, coby jak najdłużej grali.