Znowu pudle. Tyle, że płyta nietypowa (jak na pudli) i ważna (dla rocka).
Była sobie całkiem fajna glam metalowa kapela, nazywała się nieco nietypowo, bo Tesla (od nazwiska wynalazcy – Nikola Tesli), nagrała kilka dobrze przyjętych i dobrze sprzedających się płyt, ale w 1990 roku wydali zaskakujący krążek. Koncertowy. W tym akurat nie ma nic zaskakującego, ale pewnego dnia pojawiło się na scenie pięciu muzyków, jeden siadł za bębnami, a reszta też usiadła, dzierżąc w dłoniach gitary akustyczne. No i zagrali. Różne rzeczy, bo nie tylko swoje, podparli się też i cudzą twórczością, a najbardziej znany z tej płyty utwór, „Signs” (wydany na singlu stał się dużym przebojem) pochodził z repertuaru Five Men Electric Band (zbieżność nazwy grupy z tytułem płyty nieprzypadkowa). Poza tym znajdziemy utwory Creedence Clearwater Revival , The Beatles, The Rolling Stones i The Grateful Dead. Rockowe utwory na taka okazję trzeba umieć przerobić, samo odcięcie prądu sprawy nie załatwi. Trzeba je całkowicie przearanżować, czasami nawet zmienić melodie, albo tonację. W porównaniu z wersjami studyjnymi to praktycznie nowe piosenki. Nabrały zupełnie nowego charakteru - southern-rock, blues, folk, country. Inna sprawa – takie granie trzeba mieć we krwi, trzeba wyssać z mlekiem matki, z tym się urodzić. Amerykanie to mają, bo to ich tradycja muzyczna. Mogło by się wydawać, że pozbawiona woltów, ta muzyka straci na mocy (jak mocy to chyba watów? – przyp. Naczelny). Nic podobnego, może na „normalnym” koncercie byłoby głośniej, ale rockowego zadziora to ma – dobry rockowy zespół, bluesowy feeling, dobry i dobrze dobrany repertuar – to się nie ma prawa nie udać. A do tego szacun dla samych muzyków, bo partie gitar przerobione i zagrane bezbłędnie, a i chórki zaśpiewane perfekcyjnie. Nie ma się co rozwodzić, które to utwory są lepiej zagrane, które gorzej – wszystkie są wyśmienite. Co prawda jakoś lepiej pozostają w pamięci covery niż te własne, ale „Love Song” na dziewięć minut też się na pewno wyróżnia.
„Five Man Acoustical Jam” był dla muzyki rozrywkowej lat dziewięćdziesiątych tym, czym dla wynalezienie koła… no może nie koła, opony, dla cywilizacji. Gdyby nie ta płyta, to nie wiem, czy nie byłoby tej całej mody na granie „unplugged”. Nie byłoby całej masy koncertów, płyt, kaset VHS. I to całkiem różnych wykonawców – od Kiss, Claptona do Bjork. A wszystko to zapoczątkował skromny rockowy zespół pudel metalowy.
PS. Już opublikowaniu powyższej recenzji pewien czytalnik (pozdrawiam) zwrócił mi uwagę, że to nie do końca tak było, jak napisałem. Bo w 1987 na rozdaniu nagród , chyba MTV, Bon Jovi i Sambora we dwóch zagrali właśnie takiego akustycznego seta, entuzjastycznie przyjętego przez publiczność i to miało znaczący wpływ na powstanie mody na granie bez prądu. Fakt, pamiętam coś takiego, ale tak czy tak, to "Five Man Acoustical Jam" było pierwszą tak znaczącą płytą tego rodzaju. Czyli niech będzie tak, że jedni wynaleźli oponę, a drudzy do niej bieżnik dodali.