Fajnie, że Latimer i jego Camel wrócili do świata żywych po prawie dziesięciu niebytu, ale czy nie można było tego zaznaczyć w trochę inny sposób? Czy naprawdę przerabianie „Śnieżnej Gęsi” było takie konieczne? Powiedzmy sobie szczerze – nie było. A powody, dlaczego coś takiego się stało, są dla mnie mimo wszystko niejasne. Bo nie jestem tak do końca pewien, że chodziło przede wszystkim o kasę. Raczej chyba głównie o wycieczkę w przeszłość, w lata kiedy się miało dwójkę, a nie szóstkę z przodu. No dobra, rozumiem, ale czy w tym celu KONIECZNIE trzeba domalowywać wąsy Monie Lizie? Bo dla mnie nagrywanie klasycznych płyt od nowa, to jest działalność tego typu.
Mariusz był dość łaskawy dla nowej Śnieżnej Gęsi, skupiając się przede wszystkim na aspektach muzycznych. No cóż – wydaje mi się, że Andy musiałby się dobrze napracować, żeby zrobić z tego niesłuchanego gniota, a jego ingerencja w pierwotną materię muzyczną była jednak stosunkowo skromna. Trochę popsuł („The Snow Goose”), trochę poprawił (wydłużone „Migration”). Nie da się też ukryć, że przez te prawie czterdzieści lat technika nagraniowa trochę do przodu poszła i niektóre partie instrumentalne – szczególnie smyki, dęciaki, czy fortepian solo - brzmią lepiej.
Za to mnie nurtuje jedno podstawowe, zasadnicze i fundamentalne pytanie – po co? I dalibóg nie jestem w stanie znaleźć sensownej odpowiedzi. Dobrze – kasa, sentyment. Ale co my, słuchacze z tego mamy? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Taka nowa Gęsia to w zasadzie potrzebna jest nam jak zającowi dzwonek. Konia z rzędem temu, kto do tego będzie wracał. Dwa, trzy odsłuchy i jak już minie urok nowości, zapadnie na półce, porastając kurzem, a słuchać się będzie wersji pierwotnej.
Płyta zupełnie niepotrzebna, tak jak „Director’s Cut” Kate Bush, czy „Genesis Revisated II” Steve’a Hacketta. Niepotrzebna, bo nie tylko nie wnosząca niczego nowego do wizerunku artysty, ale też nie przynosząca niczego nowego. Dużo większy sens miałoby zagranie tego materiału na żywo, z liczną ekipą muzyków wspomagających i wydanie tego jako kolejnej płyty koncertowej. A tak – nie ma sensu tego kupować. Lepiej wydać kasę na inną płytę Camel, której się jeszcze nie ma. A jeśli ma się wszystkie, to odłożyć sobie pieniądze na bilet na koncert, bo coś mi się wydaje, że w przyszłym roku będzie okazja zobaczyćać gdzieś Wielbłąda na żywo. Nawet jeśli nie w Polsce, to pewnie gdzieś blisko za granicą.
PS. Jedna rzecz godna uwagi – ta płyta wyszła jako „The Snow Goose”, bez żadnego dopisku „Music inspired…”. Czyli albo się Latimer dogadał ze spadkobiercami, albo wygasła ochrona praw autorskich.