Wujek Alice – świetlana postać mojej nastoletniości. Zresztą do teraz mi to zostało. Mój adres mailowy to „sick-steven…” – czyli nawiązanie do głównego bohatera „Welcome to My Nightmare”. Duszenie pielęgniarek, zarzynanie, przebijanie statywem od mikrofonu niesfornego kamerzysty, ćwiartowanie niemowląt, elementy nekrofilii i gilotynowanie. A wszystko to wzięte w duży nawias. Nie sposób nie kochać tego człowieka, bo to jeden z największych showmanów w historii muzyki rozrywkowej. Jego sceniczne popisy stylizowane na horrory klasy Z, od czterdziestu lat śmieszą, tumanią i przestraszają już trzecie pokolenie fanów, a sam Cooper został ojcem chrzestnym wszelkiego rodzaju rockowych straszydeł.
Tytuł najnowszej płyty nawiązuje (bardzo) do tytułu jego chyba najsłynniejszego dzieła – „Welcome to My Nightmare”. „Welcome to my nightmare, I think you’re gonna like it…”. Tak, tamten album był czymś wielkim – kwintesencja twórczości wujka Alice’a. 100 procent Coopera w Cooperze. Po 36 latach wujek postanowił, że będzie ciąg dalszy. W związku z tym mam dla Państwa dwie wiadomości – jedną złą, a drugą nieco lepszą. Zła jest taka, że jak większość sequeli „Welcome 2 My Nightmare” nie dorównuje poziomem części pierwszej. A ta nieco lepsza - że jest to najlepsza płyta Alice’a Coopera od „The Eyes of Alice Cooper”, ale nie aż tak dobra.
Powrót do koncepcji muzycznego horroru, do tego nawiązującego do najlepszych czasów kariery, nie był pomysłem głupim. Wyszło jak wyszło. Średnio. W dodatku w porównaniu do „Welcome to My Nightmare” brzmi trochę biednie. Orkiestra z pierwszej części robiła tam naprawdę fajny klimat. A tutaj mamy ją w jakiejś większej dawce tylko w finale.
"I Am Made of You" - dźwięki znane, lubiane i pamiętane z “Welcome to My Nightmare” wracają i teraz, wprowadzając nas w nastrój płyty. Tak, żebyśmy czuli się… no może nie pewnie i bezpiecznie, ale znajomo. No i fajnie. Tylko, że jak na prawie godzinę muzyki dzieje się zbyt mało, żeby to łyknąć w całości bez większych zastrzeżeń. No nierówne to jest okrutnie. Pierwsze trzy utwory dobre, potem dwa przerwy – nijaki rocker „A Runaway Train” i równie nijaki swingujący „Last Man on Earth”, następnie znowu dwa dobre, "Disco Bloodbath Boogie Fever" jest, powiedzmy trochę kontrowersyjne, ale pomysł ciekawy, może mi to później jakoś wejdzie. Rock’n’roll „Ghouls Gone Wild” też mi się specjalnie nie podoba, ale ja w ogóle nie przepadam za takimi stylizacjami. Potem to mi percepcja wysiadła, bo przez kilka dobrych utworów nawet nie pamiętałem, że w ogóle czegoś słucham. Dopiero sam finał, „The Underture”, jest bardziej godny tego, żeby uchodzić za kontynuację „Welcome to My Nightmare”. Przynajmniej orkiestra się pojawia.
Nie polecam „Welcome 2 My Nightmare” na początek przygody z wujkiem Alicem. Nagrał z tuzin lepszych rzeczy, chociażby wspominane wcześniej „Welcome to My Nightmare”. Ale chyba najlepiej zacząć od jakiego koncertowego DVD. Jest tego trochę. Wszystkich nie znam, ale te co widziałem są znakomite. Bez względu, czy to „Welcome to My Nightmare” nagrane podczas brytyjskich koncertów 1975 roku, czy stosunkowo świeże „Brutally Live”. Mnie najbardziej podoba się „Nightmare Returns” z 1987 roku, z okresu kiedy Alice wychynął z oparów alkoholu i mozolnie odbudowywał swoją pozycję na rynku muzycznym.
Widać, że wokół nowego krążka Alice’a Coopera szum jest spory i skuteczny, bo to najwyżej notowany jego album od czasów „Hey Stoopid”, czyli od 1991 roku. Fajnie, że mu się dobrze wiedzie, ale byłoby fajnie gdyby była to jednak lepsza płyta. A ona jest taka pół na pół. Góra sześć gwiazdek.