Van Halen to teraz impreza głównie rodzinna – prawie tak samo jak niezapomniane Kelly Family. Alex i Eddie grali tam od zawsze, a grającego tam na basie od prawie zawsze Michaela Antohny zastąpił Wolfgang Van Halen – syn Eddiego. Gdyby znalazł się w rodzinie ktoś z dobrym głosem, to pewnie za mikrofon by go postawili. A tak trzeba było wziąć kogoś niespokrewnionego. Dobrze, że David Lee Roth (zwany w niektórych kręgach „Małpą Naszą Kochaną”) się napatoczył.
Ale żarty na bok – kilka lat temu grupa przeżywała spore kłopoty – Eddie ćpał, pił, a potem wykryto u niego raka języka i musiał się leczyć, wokaliści zmieniali się szybciej niż trenerzy w Polonii Warszawa (Cherone, a potem kilka razy wymieniali się Hagar z Lee Rothem), o nowej płycie nikt nie mówił, a zespół ograniczał się tylko do grania lukratywnych tras koncertowych. W pewnym momencie i Hagar i Anthony mieli dosyć użerania z wiecznie nawalonym Eddiem i sobie poszli. Na szczęście nie ma tego złego co by nie poszło jeszcze gorzej na dobre nie wyszło. Po raz kolejny z braćmi przeprosił się David Lee Roth – bo nie ma jak u mamy, poza tym dobrze płacą, a na grubym zaczął grać rodzony syn Eddiego – Wolfgang, wówczas piętnastoletni młodzieniec. No i ten ponoć naprędce kompletowany skład z powodzeniem działa już od prawie sześciu lat. Głównie udzielał się koncertowo, ale przyszła pora też i na nową płytę. Dawniej, żeby pojechać w trasę wypadało mieć z czym – czyli z nową płytą. Teraz bywa jakby odwrotnie – udane trasy koncertowe potrafią kończyć się w studiu, bo stare repy nabrały ochoty, żeby nagrać coś nowego. Skład się z powrotem skonsolidował, pojawiły się nowe pomysły, często dobre – no to do roboty.
Ukazanie się „Different Kind of Truth” było dla mnie pewnym zaskoczeniem, wydawało mi się, że Van Halen pozostaną przy graniu koncertów, a oni szarpnęli się na nową płytę. Nigdy nie przepadałem za Van Halen z Lee Rothem, z tamtego okresu lubię tylko debiut. Zdecydowanie bardziej podobają mi się rzeczy nagrane z Hagarem. Ale jeśli coś jest pod ręką, czego nie posłuchać? Na pewno czasu nie zmarnowałem. Nie jest to coś specjalnie porywającego, ale porywające rzeczy nagrywa się głównie na początku kariery, potem trzeba dbać, żeby poniżej pewnego poziomu nie zejść. Co w tym przypadku się udało, bo przygotowano płytę bardzo porządną – dobrze zagraną, świetnie zaśpiewaną i bardzo dobrze zrealizowaną – technicznie i warsztatowo nic jej zarzucić nie można. Muzycznie – solidne hard-rockowe rzemiosło, z kilkoma przebłyskami – „She’s The Woman”, „You and Your Blues”, „Big River”, „Stay Frosty”, “Outta Space”, “Blood and Fire”. Nieźle – prawie połowa. Reszta też nie uwiera w uszy – taka porządna hard-rockowa średnica, trochę lepiej od przeciętnego płytowego wypełniacza. A może po kolejnych odsłuchach jeszcze coś z tego wydłubię? W każdym razie „Tattoo” raczej nie ma szans, bo ten numer to mnie bardziej zniechęcił, niż zachęcił do poznania całej płyty.
Stylistycznie też nie ma żadnej rewolucji – charakterystyczna „gęsta” gitara Eddiego, charakterystyczna „pudełkowa” perkusja Alexa, charakterystyczna melodyka utworów i David Lee Roth na wokalu – jak grali tak trzydzieści lat temu, tak grają i teraz. Co ciekawe nie ma to smaku odgrzewanej jajecznicy, brzmi to równie świeżo jak na debiucie i wcale nowocześnie jak na rok 2012. Czyli z jednej strony koncepcji koła nie da się poprawić, a z drugiej to koło wymyślone ponad trzydzieści lat temu było bardzo nowatorską konstrukcją.
Pierwsza płyta Van Halen od czternastu lat, pierwsza dobra od dwudziestu jeden. Należy się siedem gwiazdek.