W związku z rozpędzającym się pełną parą Euro 2012 niech więc też z mojej strony będzie z futbolowym akcentem.
Która formacja drużyny piłkarskiej jest najważniejsza? Każdy będzie miał swoje zdanie; mam je również i ja. Osobiście upierać się będę przy środku pola. Kto jak kto, ale rozgrywający to pozycja niezwykle ważna; inicjująca akcje zaczepne, dająca kopa i napędzająca działania drużyny. Bez dobrego playmakera (lub najlepiej dwóch) nawet najlepsza drużyna leży i szarpie się bezowocnie. Z najbliższego podwórka przytoczę przykład naszych orzełków w meczu z Grecją; Kubuś ma słabszy dzień i (jak to mawia mój ojciec) „dupa zbita”. Nawet „Panie Boże” nie pomoże i pociągnąć drużyny nie ma kto.
A co to ma wspólnego z rockiem? Dla mnie zawsze taką parą rozgrywających w kapelach (zwłaszcza głównie hard-rockowych) był twórczy duet wokalno-gitarowy. Przykłady? Proszę bardzo. Townsend/Daltrey grający dla Who Calcio, Page/Plant dla Led Zeppelin Wanderers, czy Jagger/Richards dla Rolling Stones United. To lata 70-te, a co z 80-tymi? Pierwsza taka para grajków przychodząca mi na myśl to spółka Lee Roth/Van Halen… Chociaż wydawać się może, że ten przykład nie jest najszczęśliwszy, gdyż drużyna, dla której grali, pochodzi z kalifornijskiej Pasadeny, czyli z kraju, w którym określenia „football” używa się na mutanta rugby, w którym nie używa się nóg (poza bieganiem oczywiście), a na ‘prawdziwą’ piłkę nożną wymyślono przedziwną nazwę „soccer” brzmiącą niczym - jak to określił Ś.P. Tomasz Beksiński - wymioty trzmiela.
Twórczość Van Halen czasem (zupełnie niesłusznie) zalicza się do nurtu tzw. pudel-metalowego. Nic bardziej mylnego. Wujek Eddie i jego ekipa stawiali muzykę - a nie szpanowanie wyglądem - na pierwszym miejscu. Gdyby najważniejsze kapele tego nurtu wkładały w tworzenie fajnych kawałków przynajmniej połowę energii, którą poświęcały na psikanie lakieru na wytapirowane pukle, to płyt takich jak debiut Van Halen byłoby o wiele więcej.
Dlaczego wybrałem akurat ten krążek? A po prostu dlatego, że uważam go za najlepszy jaki wypuścił na świat kwartet z Pasadeny. Nie ma tu tych syntezatorowych plam i wstawek oraz wygładzonych pioseneczek, którymi chłopaki potrafili się zbłaźnić na późniejszych płytach. Jest ostro, z konkretnym kopem i bez „zmiłuj się”. Eddie niemal w każdym kawałku odwala popisówę, lansując się jak to szybko potrafi przebierać paluszkami po gryfie, a i „Diamentowy Dave” potrafi wydrzeć japę tu i ówdzie. Nie można zapominać o sekcji rytmicznej, w której skład weszli Michael Anthony i starszy z braci Van Halenów – Alex. Obaj również godnie dotrzymywali tempa pozostałej dwójce, umiejętnie dodając pędu tej cztero-osobowej drużynie.
Udanych kawałków jest tutaj całe mnóstwo. Wydawać by się mogło, że urozmaiceń jest na „Van Halen” tyle, co kot napłakał i że niemal każdy z umieszczonych na tej płycie utworów to mocny, soczysty kawał mięcha. Mocne riffy, szybkie tempa, krzykliwe linie melodyczne. Jednak pomimo tego każdy z nich ma swoje charakterystyczne momenty, które odróżniają je od pozostałych i nie giną w tym ogromie decybeli. „Runnin’ With The Devil”, a zwłaszcza „Ain’t Talkin’ ‘bout Love” (pod koniec lat 90-tych odświeżony przez nowofalową grupę Apollo 440) stały się hitami i wszędzie rozpoznawalnymi klasykami. „Jamie’s Cryin’” pomimo panoszącego się ducha Aerosmith też słucha się całkiem przyjemnie. Nawet numery mające w zamyśle brzmieć na coś w rodzaju żartów muzycznych, czyli „I’m The One” (z brzmiącymi nieco wodewilowo chórkami i nieskrępowanymi pokrzykiwaniami Lee Rotha) oraz przeróbka bluesowego „Ice Cream Man” autorstwa chicagowskiego klasyka Jima Brima, zdająca się w interpretacji Van Halen nabierać jeszcze bardziej prześmiewczego charakteru niż oryginał – też brzmią wyśmienicie. Nie można też niczego zarzucić nawet takiemu popowemu „Feel Your Love Tonight”, czy (wydawać by się mogło, że) nieco niemrawemu „Little Dreamer” jednak oba mają i fajne linie melodyczne i świetne solówki gitarowe i tego przysłowiowego ‘pałera’, którego oczekuje się przy okazji wysłuchiwania tego typu pozycji.
Mój osobisty faworyt? Co powiecie na piorunujący „Atomic Punk” z partią gitarową tnącą niczym piła łanuchowa? Pomimo swojej surowości i pozornej prymitywności ma dość technicznie pokomplikowane gitarowe solo i ciekawy - nieco mroczny śpiew Lee Rotha.
Na prostą, rozrywkową płytę trzeba mieć pomysł, a umiejętne wykorzystanie podstawowego arsenału opartego na charakterystycznych riffach, ekspresyjnym śpiewie i szybkich partiach sekcji rytmicznej też jest sztuką. Ekipie Eddie’go Van Halena na debiutackim krążku udało się to znakomicie. 11 dokładnie dobranych i po mistrzowsku odegranych kawałków złożyło się na ten jednen z najciekawszych debiutów w historii muzyki rockowej. Aż niejednokrotnie żal mi Sabbath’ów, którzy będąc wówczas w (deliktanie powiedziawszy) dołku na amerykańską część trasy promującej „Never Say Die” dobrali sobie (dość zgubnie - jak się później okazało) za support wzbijający się właśnie Van Halen... Legenda głosi, że chłopaki z Pasadeny zmietli Ozzy’ego i spółkę. No cóż, najwidoczniej gwiazda została przyćmiona przez supernovą... Tak samo jak w historii argentyńskiej piłki legenda Maradony blednie przy ostatnich wyczynach Messiego...