Ćwiara Minęła!™ AD. 1989.
Chociaż recenzja nie tylko ćwiarowa.
Kudłata głowa zaglądnęła do pokoju.
- Znowu siedzisz przy kompie? A może byś wziął psa na spacer?
- Wróciliśmy pół godziny temu.
- Ale możemy pójść jeszcze raz…
- Daj spokój, fatalna pogoda. Leje, że aż żabami rzuca.
- No właśnie – morda Tośki wyszczerzyła się w promiennym uśmiechu, ukazując przy tym imponujące, śnieżnobiałe uzębienie.
Westchnąłem ciężko. No tak, golden – jest kałuża – jest impreza. Dwa kompletnie mokre i brudne ręczniki leżą w łazience i czekają na przepierkę, a wannę z błota prawie kwadrans czyściłem.
- Mam robotę. Nigdzie nie idę.
- Znowu jakaś chałtura dla Naczelnego. Nawet na paczkę psich chrupek za to nie zarobisz. Poza tym daje ci taki szmelc do recenzowania. Moja pani powiedziała, że jeśli jeszcze raz puścisz to nowe Blackmore’s Night, to najpierw prze okno wywali tą płytę, a potem ciebie.
- Przecież na słuchawkach słuchałem - odparłem zdziwiony.
- Tak, ale źle je podłączyłeś i musiałyśmy się męczyć. O czym piszesz?
- Jeszcze nie wiem.
- Jednak człowieki są dziwne, nie wie o czym pisze – pokręciła łbem – O psach byś napisał. Na półce widziałam taką płytę – „Hair of The Dog”.
- To nie za bardzo o zwierzętach. W tłumaczeniu na polski, jeżeli trzymać się zwierzęcej nomenklatury, chodzi o tak zwanego porannego jeża sportowego.
- Znam, ostatnio oglądałam „Piłkarski poker”.
- A od kiedy interesujesz się piłką kopaną? Na meczu zasypiasz zwykle po kwadransie.
- A ty po 20 minutach. Moja pani powiedziała, że jedno chrapie po jednej stronie kanapy, a drugie po drugiej. Aha, jeszcze coś znalazłam – „Dog Man Star”.
- Dobra płyta – przytaknąłem – trzeba będzie o niej kiedy napisać. Ale wiesz, mam lepszy pomysł, zrobię coś w rodzaju całego psiego cyklu.
- O widzisz – Tośka z entuzjazmem zamachała ogonem – jakich psach?
- O pudlach.
- O pudlach?! Czy cię dobry Manitou opuścił ?! – Tośka aż przysiadła ze zdziwienia – Ja rozumiem o goldenach, labradorach, albo chartach. Nie byłabym zaskoczona, gdybyś chciał pisać o chińskich pekinolach. Trzydzieści kilka lat się z nimi wychowywałeś, to jakieś skutki uboczne musiały pozostać. Ja ich nie lubię – małe, wrzaskliwe i nie chcą się bawić.
- Chcą się bawić, tylko, że ty jesteś subtelna jak drwal. Najpierw biednego Gucia mało nie zadeptałaś, a potem obszczekałaś. Nic dziwnego, że schował się pod krzesłem.
- Może i masz rację, jestem dosyć żywiołowa. Ale i tak nie mogę cię zrozumieć, że chcesz się zajmować takimi głupimi psami jak pudle.
- Właściwie to nie do końca chodzi mi o pudle jako pudle, tylko zespoły zwane pudel-metalowymi, ze względu na ich specyficzny image. Jesteśmy portalem muzycznym, musi być coś o muzyce.
- To pokaż te egzemplarze.
Wyciągnąłem z mojej tajnej teczki duży plakat Motley Crue. Tośka powąchała, pooglądała.
- W piwnicy trzymałeś. Zalatuje myszami. Szczurami też. I kocim moczem. Ale tak pośrednio, musiało być zasikane coś obok i przeszło zapachem.
- Ja nic nie czuję.
Tośka popatrzyła na mnie z politowaniem.
- Pole węchowe człowieków to 2-3 centymetry kwadratowe. U psa sto razy większe. Tak, że z czym do psów.
Pooglądała jeszcze raz obrazek.
- Faktycznie – podobni – wyglądają tak samo i tak samo głupio jak pudle. Tylko, że ja słyszałam, że u czlowieków nie wolno sobie robić jaj z osobników niepełnosprawnych umysłowo. A tutaj poprzebierali jakichś biedaków jak małpy i wystawili na publiczne pośmiewisko.
- To nie tak. Poprzebierali się tak z własnej, nieprzymuszonej woli, a co do ograniczeń umysłowych – w tych kapelach grało sporo bardzo łebskich i zdolnych muzyków. A że wyglądali, jak wyglądali… Bo ten cały pudel metal to była
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu
I taki będzie tytuł naszego nowego cyklu, na który na zaszczyt zaprosić artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego. Który właśnie ukonstytuował się ze mną jako prezesem, Tośką jako sekretarzem i Naczelnym jako prezesem honorowym.
U samym pudel metalu to już sporo napisałem przy okazji debiutu Cinderelli, ale ponieważ ta recenzja to ma być początek dłuższego cyklu, to w ramach wprowadzenia sam się zacytuję:
Lubię pudli (chyba pudle – przyp. redakcji)(nie, pudli – rodzaj amerykańskich metalowców z lat osiemdziesiątych – przyp. mój)(Acha, tych. Śmiały coming out, gratulujemy odwagi – przyp.redakcji).Lubię ich i już. Chociaż pudel metal, zwany też heavy aluminium, albo już później glam metalem to dość złożona sprawa. Pamiętam, że typowa recenzja płyty takiego wykonawcy zaczynała się od mniej lub bardziej niewybrednej nabijki na temat jego imidżu. Dopiero potem pojawiała się konkluzja, że co prawda wyglądają jak „ranyboskiekikut”(*), ale muzycznie – kurczę, tego słucha się bardzo fajnie.
Zgadza się, przeciętny pudel metalowiec zużywał więcej kosmetyków niż jego dziewczyna. A za dziurę ozonową nad USA odpowiada głównie znaczne zwiększone zużycie lakieru do włosów przez członków takowych bandów. Faktycznie, wrażenie wizualne były niezapomniane – umalowani jak małpy, wystrojeni jeszcze gorzej – koafiury, makijaże, botki, lamparcie legginsy, ćwieki – to było bardzo poważne wyzwanie rzucone estetyce. Tego historia muzyki nie widziała i chyba już widzieć nie będzie. Może trochę szkoda, bo towarzystwo było bardzo malownicze, a i pośmiać się z kogo było. Co ciekawe, dwa bardzo zasłużone dla współczesnego ambitniejszego metalu bandy mają za sobą pudel-metalową przeszłość (Dream Theater i Queensryche).
Zawsze mówiłem, że ich się znacznie lepiej słucha, niż ogląda. A co było słychać? Często bardzo fajne rzeczy. Praktycznie każda taka kapela, która zaznała smaku sławy (czyli opchnęła „sztuki” w ilości koło miliona egzemplarzy – oczywiście pojedynczej płyty) coś sobą jednak reprezentowała – kilka efektownych rockowych przebojów, ciekawe ballady, takie „pod zapalniczki”. I zawsze takie bandy przebijały się dzięki muzyce, a nie dlatego, że ładnie wyglądali.
Zgadza się, dobry gust uciekał przed nimi z krzykiem. Mimo tego skrajnie kiczowatego image’u wiele z tych kapel grało naprawdę fajnie i pozostawiło po sobie sporo dobrej muzyki – do tej pory te utwory zaludniają wszelkie możliwe składanki z muzyką lat osiemdziesiątych, w zasadzie są to już klasyki. Skąd się ci pudle wzięli – można powiedzieć, że przede wszystkim od Kiss. Ale nie tylko. Angel – nazwa, która może niewiele mówi, ale sporo pudli się przyznaje do nich. Na pewno miało to też jakieś korzenie w brytyjskim glam rocku. Takie nieśmiałe początki to pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, a druga połowa to żniwa i można powiedzieć, że dominacja na rokowej scenie. Przynajmniej amerykańskiej. Nie chcę teraz zbyt wiele pisać o poszczególnych wykonawcach, bo na to jeszcze będzie miejsce przy omawianiu poszczególnych płyt.
Jak już wcześniej wspomniałem o Motley Crue, to zaczniemy od Motley Crue. Jeżeli ktoś wie co nieco o pudel metalu i kazać mu wymienić trzech takich wykonawców, to na sto procent jednym z nich będzie Motley Crue. Ikona i kwintesencja stylu. Wygląd, muzyka, styl życia – wszystko.
Ale ponieważ to jest artrock.pl i tu nie może być normalnie, to zaczniemy od jednej z najmniej pudlowatych płyt nagranych przez pudli. Kwartet z LA był jedną z najbardziej imprezowych załóg metalowych lat osiemdziesiątych, ale też jedną z bardziej pracowitych i bardziej ambitnych. Zaistnieli przy okazji debiutu, druga płyta odniosła już spory sukces, ale zespół nie przysiadał na laurach tylko regularnie raz na dwa lata wydawali coraz to lepsze płyty. Przy „Girls Girls Girls” mogłoby się wydawać, że osiągnęli apogeum swoich możliwości, bo to płyta bardzo zacna i prawie nie do ruszenia, a oni dwa lata później odpalili jeszcze większą petardę – „Dr. Feelgooda”. I podśmiechujki się skończyły, bo Motleye wywalili coś, co bez wielkiej przesady można nazwać rockowym klasykiem. Żadnego słodzenia, żadnej (prawie) elektroniki – trzy kwadranse uczciwego łojenia, ostro, mocno, z przytupem. Może tak strasznie metalowo nie jest, może bardziej Stones, niż Sabbath, ale i tak rockowy wygrzew jak trzeba.
Startują tak od razu z czwórki, z piskiem opon, z dymem, aż asfalt się zwija – „Dr. Feelgood” i w tym tempie przez prawie całą pierwszą stronę – ile mama fabryka dała. „Rattlesnake Shake”, czy „Kickstart My Heart” ślicznie podkręcają tempo i podnoszą poziom adrenaliny. Aż tu zonk! Fotoradar. Grzeczne 55 mil na godzinę – czyli ballada „Without You”. I lepiej żeby jej nie było. Druga strona jest nieco spokojniejsza, to znaczy bardziej rock’n’rollowa niż metalowa, ale „Sticky Sweet” i „She Goes Down” to też jazda na bardzo wysokich obrotach. Zaskakujący może być „Don’t Go Away Mad” – zaczyna się jak nieco żwawsze metalowa ballada, ale potem robi się z tego taki fajny rocker… Na finał mamy znowu balladę, ale tym razem dobrą, z takim trochę bitlesowskim refrenem.
Każda seria musi się kiedyś skończyć, jak mawiał pewien cekaemista. Z Motleyami tez tak było,. Lata osiemdziesiąte należały do nich, ale lata dziewięćdziesiąte – niekoniecznie. Dał znać o sobie niezbyt sportowy tryb życia, przemęczenie i co tylko jeszcze. Ale jakoś się pozbierali i dalej grają, dlaej SA w formie. Na pewno jeszcze o nich napiszę.