„To nasze trzy ulubione sposoby spędzania wolnego czasu” - odpowiedzieli muzycy Motley Crue zapytani o tytuł płyty. I faktycznie – teledysk do utworu tytułowego pokazuje członków zespołu w ich środowisku naturalnym, czy klubie strip-teasowym. Za kołnierz też nie wylewali, w ogóle było to towarzystwo bardzo imprezowe, nawet potrafili przepić samego Ozzy Osbourne’a.
Gdyby kogoś, nawet średnio zorientowanego w temacie zapytać o trzy grupy, które najbardziej mu się kojarzą z terminem pudel metal, na pewno wymieniłby Motley Crue. To taka ikona pudla – makijaże, koafiury, różne dziwne łaszki, istny pokaz mody. Miałem kiedyś na łóżkiem w akademiku ich plakat, na którym wyglądali jak tanie kurwy. Bardzo tanie. Ale to taka przypadłość pudli, że zwykle dużo lepiej się tego słuchało, niż oglądało. Bo z drugiej strony, mimo imidżu przed którym dobry gust uciekał z krzykiem, był to w latach osiemdziesiątych zespół solidny i pracowity, który z płyty na płytę coraz bardziej rozwijał się, dojrzewał i robił coraz ciekawsze rzeczy. Komercyjnie passę też mieli coraz lepszą, kolejne płyty sprzedawały się coraz lepiej, spokojnie osiągając milionowe nakłady. Pewna sprzeczność, co nie? Solidni, pracowici, ambitni, konsekwentni, a z drugiej strony impreziarze jakich mało, chlory, ćpuny, dziwkarze i piraci drogowi. Ale takie są fakty. Formacja ewidentnie zabawowa, ale kiedy trzeba, potrafili przysiąść fałdów i zrobić coś naprawdę dużego.
Co prawda w przypadku Dziewczynek z tym „czymś naprawdę dużym” to jeszcze nie mamy do czynienia, ale jest to już bardzo zacna płyta, zdecydowanie lepsza od „Theatre of Pain”, a przecież tamta też była zupełnie dobra. Motley Crue nigdy nie było zespołem o nadmiernie wybujałych ambicjach artystycznych, zawsze chodziło im głównie o nagranie jak największej ilości fajnych, przebojowych rockerów. Dlatego „Girls, Girls, Girls” też należy rozpatrywać w takich kategoriach, a nie spodziewać się bógwico. A jako imprezowy rock’n’roll modo Kiss sprawdza się znakomicie. Miejscami jest to nawet nieco więcej niż imprezowy rock’n’roll – chociażby ciekawie pokombinowane „Wild Side”, z fajnymi zmianami tempa, czy rozliczeniowe „Dancing On Glass” („Jeśli chcesz tańczyć z diabłem, kiedyś za to zapłacisz”). Na drugim biegunie są marna ballada "You're All I Need" i niespecjalnie udana wersja Więziennego Rocka. „Nona” to tez takie muzycznie nie wiadomo co, gdyby jeszcze syntezator podrabiający smyki zastąpić żywymi smykami, to jeszcze miało by to ręce i nogi. A w środku mamy resztę, czyli zgodnie z kanonami sztuki – dobrze zaśpiewane, dobre riffy, zagrane wszystko wesoło, skocznie, z wykopem, z bluesowym feelingiem.
Okazało się jednak, że „Girls, Girls, Girls” to wcale nie jest szczyt możliwości grupy, bo dwa lata później ukazał się „Dr. Feelgood” i podśmiechujki w ogóle się skończyły, bo był to album zaiste znakomity, który z czystym sumieniem można uznać za klasyka hard’n’heavy. Potem, jak zwykle w takich przypadkach bywało różnie, bo to nadmierne ilości używek zaczęły dawać znać o sobie, do tego zawirowania personalne. Aż zeszli się w starym składzie kilka lat temu, a w 2009 nagrali kolejny album „Saints of Los Angeles” z okładką za którą każdy w Polsce poszedłby na dwa lata do turmy za obrazę uczuć religijnych (what’s to fuck, is this?). Ale furda okładka, najważniejsze, że było to na takim poziomie jak za najlepszych czasów.