Coś fajnego na święta, żeby się mózg nie spocił, ale żeby też banałem nie zabijało.
Phil Collins solo ma na sumieniu kilka całkiem fajnych plyt, i to nawet bardziej znanych, bardziej sławnych, zawierających większe przeboje niż „Hello, I Must Be Going”. Dlaczego więc ta? Bo tu jest "Don't Let Him Steal Your Heart Away". To taki utwór, który jak się człowieka czepi, to trzyma i nie chce puścić. Niby banalna piosenka, ale w jakiś sposób podtrzymywała mnie na duchu przy okazji moich problemów z płcią piękną - "Don't pack my suitcase, I'll be back". Daj mi jeszcze jedną szansę, ja wrócę udowodnię ci kim naprawdę jestem. I Phil Collins śpiewający to w sposób naprawdę bardzo ekspresyjny. Dawne to były czasy. Kiedy posłuchałem tej piosenki ostatnio, pomyślałem sobie, że można ją też trochę inaczej odbierać - jakiś frajer szarpie się z życiem, nie wiedząc, że został już odstawiony na dalszy tor na zicher i na amen. Jakby nie patrzeć całkiem fajnie opowiedziana historia o facecie, którego życie znalazło się na zakręcie (czyli sam Phil mniej więcej w tym czasie).
Collins solo zawsze miał skłonności do czarnej muzyki - Motown i tym podobne. A tym razem po prostu sięgnął po jeden z największych przebojów The Supremes "Can't Hurry Love" i też z tego zrobił wielki przebój, największy z tej płyty. W podobnych klimatach jest jeszcze kilka utworów, ale są to już kompozycje autorskie - "It Don't Matter to Me" i "I Cannot Believe It's True". Nie są to fragmenty, które podobają mi się najbardziej. Mój stosunek do takiej muzyki jest nieco kwadratowy i nacechowany pewnym dystansem. Zdecydowanie dużo bardziej wolę Collinsa w repertuarze rockowym. Za tą część jego twórczości na tym albumie odpowiada przede wszystkim kilka utworów z pierwszej strony - "I Don't Care Anymore", "Like China" i "Do You Know, Do You Care?". Ten pierwszy to miało być coś w stylu "In The Air Tonight", które rozpoczynało "Face Value". "I Don't Care Anymore" otwiera ten krążek równie dobrze. "Do You Know, Do You Care" (jeden z lepszych utworów z "Hello, I Must Be Going!") to tutaj jedyna rzecz, która może przypominać cokolwiek Genesis. Druga storna płyty jest dużo spokojniejsza, zaczyna się co prawda od "czarnego" "It Don't Matter to Me”, ale "Thru These Walls", "Why Can't It Wait 'Til Morning", a nawet "Don't Let Him Steal Your Heart Away" to ładne, spokojne piosenki. Sporym zaskoczeniem za to może być "The West Side" - instrumental z okolic fusion, jazzu. Ale należy pamiętać, że i taka muzyka Collinsowi obca nie była, bo podobne rzeczy grywał w Brand X.
Nie ma co ukrywać, że Collins solo jest raczej artystą popowym, może pop-rockowym i spośród pozostałych członków Genesis, jego twórczość najbardziej odstaje stylistycznie od dokonań macierzystego zespołu. Dlatego niektórzy fani nie przepadają za jego twórczością. Też nie zachwycam się tym, co robi, bezkrytycznie i za chałom. Podobają mi sie tylko płyty z lat osiemdziesiątych i to zwykle nie w całości. Zawsze znajdę na nich coś ciekawego, ale zawsze jest tam kilka takich utworów, które nie pasują mi zupełnie. "Hello I Must Be Going!" podoba mi się w większej części, a to co mi mniej podoba - jakoś toleruję. Poza tym kojarzy mi się z pewnym nad wyraz fajnym wydarzeniem z moich studenckich lat. No i oczywiście jest tu "Don't Let Him Steal Your Heart Away". Jeżeli ktoś nie ma nastroju do "katowania" się czymś arcyambitnym, a miałby ochotę spróbować cos bardziej użytkowego, ale z klasą, druga płyta solowa Phila Collinsa jest całkiem rozsądnym wyborem.