Stare przysłowie pszczół mówi, że nie ma złej muzyki, są tylko źli wykonawcy.
Nigdy nie przepadałem za tą odmiana rocka progresywnego, która zahaczała o jazz i równocześnie o twórczość King Crimson z kolorowego okresu. Jak dla mnie najczęściej były to tylko formalne popisy muzyków , pozbawione głębszej treści. Do grania jak King Crimson trzeba mieć wyobraźnię i umiejętności, a do grania jazzu to samo, tyle, że odwrotnie. Dlatego te pokręcone dźwięki w pierwszym utworze przyjąłem z dużą rezerwą. Ale „Martha” w wersji studyjnej to najsłabszy utwór na płycie. Potem wystarczy się tylko trochę skupić i wsłuchać, a parę fajnych rzeczy się znajdzie – choćby następne dwa połączone ze sobą – No Message” i "Sophie’s Legs”. Pierwszy dość pokręcony rytmicznie (sekcja gra funky) i melodycznie , drugi nastrojowy, spokojniejszy. I te opcje w jakiś sposób ścierają się przez całą płytę – czy zakręcić, czy przymelodyjnić. Zdarzają się fragmenty, że w miarę idealnie udaje się to zrównoważyć. Wtedy słychać , że ma się do czynienia z dużym zespołem. Na koniec „Martha” w wersji koncertowej, dłuższa, bardziej rozbudowana i sporo lepsza niż ta studyjna na początku płyty. Co jeszcze – średni wokalista i bardzo sprawni instrumentaliści, grają z dużą swobodą, dobrze wiedza czego chcą, dokąd jadą.
To było moje pierwsze spotkanie z tą francuską grupą. Z tego co się orientuję ma ona dość spore poważanie w progresywnym światku. Działa też już sporo czasu, ponad dwadzieścia lat, ale jakoś do tej pory nie mieliśmy się okazji poznać. A ta okazja też jest dość dziwna - akurat ta płyta trafiła do mnie ze wschodu, bo ten tytuł wydała rosyjska firma Mals. Do tego historia tych nagrań też jest trochę pokręcona. Nie są to utwory zbyt świeże, powstały w latach 1996-98 i miały znaleźć się na kolejnej płycie zespołu. Ale jakoś się nie znalazły, wtedy. Przeleżały kilka lat, a światło dzienne ujrzały dopiero teraz w zupełnie innym miejscu Europy, niż można byłoby się tego spodziewać. Cóż, globalizacja.