To już nie jest jedna z tych płyt z lat 1972-75, które krytycy dość zgodnie uważają za najwybitniejsze, tylko nieco późniejsza. Z czasów kiedy na estrady wdarły się hordy punów i zaczęły skutecznie demolować scenę rockową (można powiedzieć, że dosłownie też). To była ta płyta, o której John Peel powiedział, że nie będzie jej puszczał, bo szkoda czasu na taką muzykę. Czy miał rację? Ale to już nie był ten Peel sprzed kilku lat hołubiący np. Jethro Tull. Teraz jego ulubieńcami byli punkowcy z The Ruts.
Trzy lata po Topograficznych Oceanach dziele równie obszernym (jak na owe czasy – ponad 80 minut), co kontrowersyjnym (nudnym – przyp. autora), po udanym, chociaż też niejednoznacznie odbieranym „Relayerze”, po kolejnej zmianie w składzie (znowu wrócił Wakeman), na rynku pojawiła się kolejna płyta Yes. Sama okładka zapowiadała zmiany. Zamiast znanych i rozpoznawalnych od pierwszego spojrzenia baśniowo-surrealistycznych pejzaży Rogera Deana, mamy na niej jakiegoś gołego faceta , dupą odwróconego do publiczności (czyli oglądających okładkę), a w tle drapacze chmur i jasnoniebieskie, słoneczne niebo. To dla odmiany robota innych okładkowych gigantów – Hipgnosis. Oczywiście na tym nie koniec. Najważniejsze , co zrobili ze swoją muzyką – uprościli ją. Zdrada? Nie , rozwój zespołu, logiczna konsekwencja wydarzeń. Monumentalne Oceany postawiły ich niejako pod ścianą. Co zrobić? Nagrać „Tales from The Topografic Ocean II”? Czy spuścić nieco powietrze i nagrać coś prostszego , co wcale nieźle sprawdzało się na kilka lat wcześniejszych „The Yes Album”, „Time And A Word” ? Na szczęście wybrano tą drugą opcję. Przy okazji nastąpiła zmiana brzmienia zespołu – przestawiono nieco akcenty i to już jest inne granie, świeższe i bardziej błyskotliwe. Dużo bardziej dynamicznie, z większym rozmachem, luźniej, swobodniej. Inaczej słucha się „Going for The One” niż poprzednich płyt zespołu. Mniej nastawieni na tworzenie dużych epickich form, a bardziej skupieni na technice. Ale, co ciekawe, bardziej komunikatywni. Do tego na płycie znalazły się dwa wielkie przeboje zespołu – „Turn of The Century” (na singlu wyszła wersja skrócona) i „Wonderous Stories”. Puryści mogliby zarzucać zespołowi skomercjalizowanie się , jednak płytę kończy wspaniała suita „Awaken” – jedno z najwspanialszych dokonań zespołu – szybsza pierwsza część pełna „gęstego” grania i podniosły finał porównywalny z „Soon”. Bardzo interesującym utworem jest „Parallels” – właśnie na nim to granie „do przodu” objawia się najpełniej – Alan White, jak na perkusistę Yes gra bardzo prosto – łupie na 4/4, Squire dudni na basie, jakby grał w Hawkwind, a tworzy to fajną platformę dla Wakemana, a przede wszystkim dla Howe’a, do wyżycia się na swoich instrumentach.
Nie wiem, dlaczego, akurat ta płyta Yes tak bardzo przypadła mi do gustu. Sięgam do niej nawet częściej, niż do ukochanego „Relayera”. Może dlatego, że jest w tym mniej kombinowania i metafizyki, a więcej konkretnego grania, takiego radosnego, bez obciążeń.
Na rynku niedawno ukazał się kolejny remaster „Going for The One”, gdzie oprócz pięciu utworów z wersji oryginalnej dołożono kilka bonusów. NIE KUPOWAĆ! Te bonusy to różne zmiotki, ścinki taśm znalezione na podłodze studia. Takie barachło, że bolą uszy, zęby i brzuch. Jak się ktoś chce katować czymś takim po ślicznym „Awaken” , albo z założenia bawić programatorem w odtwarzaczu to proszę bardzo. Raczej lepiej kupić poprzedni remaster Atlanticu ze srebrnym stickerem na pudełku, bez bonusów. Większym hard-corowcom proponuję zakup obu wersji. Jedną do stania na półce, druga do słuchania. Tak jak u mnie :) .