Francuska muzyka rozrywkowa; było – muzyka łatwa lekka i przyjemna – odcinek szósty.
Przy okazji recenzji Droids wspomniałem o formacji Space Art. Był to duet obracający się w przystępniejszych rejonach El-muzyki, który w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wydał trzy płyty. Sukcesu nie osiągnął(*) (reedycje dwóch pierwszych krążków na CD pojawiły się dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych, a trzeciego – zupełnie niedawno). Nazwa ta się pojawiła w kontekście muzyki disco, ale jak już wtedy napisałem, niewiele z tą muzyka miało to wspólnego. Vangelis, Jarre – to były rejony po których poruszało się Space Art. Aha, ale ten Vangelis z „Albedo 0.39”, a nie ten bardziej symfoniczny.
Trzeciej płyty nie znam – jeszcze – ale dwie pierwsze są bardzo interesujące, przy czym dużo lepsza jest druga – „Trip to The Head Center”. Co prawda na okładce jest wyraźnie napisane „Trip to The Center Head” – ale to tak chyba trochę nie po angielsku. Zresztą strona duetu podaje tą pierwszą wersję tytułu i tego należy się trzymać – znaczy ktoś byka w tytule płyty walnął i tak poszło do druku… Pierwsza płyta - „Onyx” jest bardzo przyjemna, słychać, że zespół już ma trochę dobrych pomysłów, ale jeszcze nie wszystko im wyszło tak jak powinno – przede wszystkim pod względem produkcji, aranżacji i trochę to biednie brzmi. Wszystko to poprawiono na kolejnym albumie, do tego muzycznie też jest trochę lepiej - teraz brzmienie jest mocniejsze, bardziej soczyste. Nie jest to muzyka wolna od cudzych wpływów, głównie tych dwóch wyżej wspomnianych herosów ówczesnej elektroniki (brzmienie - bardziej Vangelis, kompozycje – bardziej Jarre), ale mają też do powiedzenie sporo i od siebie. Jedyną „wadą” „Trip…” jest brak takiego singlowego „wymiatacza” jak „Oxygene Part 4”, „Magic Fly”, czy „Pulstar”, bo ta płyta jako całość, wcale nie jest jakoś wiele słabsza od „Oxygene”, „Albedo 0.39”, a na pewno jest lepsza od „Magic Fly” – Space. No ale nie było żadnego singla – lokomotywy, który „pociągnąłby” resztę. Próbowano ze „Speedway” i „Odissey” – bez mierzalnych sukcesów. To nie są słabe utwory – bardzo przyjemne, melodyjne kawałki, łatwo i przyjemnie wpadające w ucho, ale takiej „siły rażenia” jak choćby Magiczna Mucha niestety nie miały. W podobnym klimacie utrzymany jest jeszcze „Hollywood Flanger” – kto wie czy nie lepszy od tych dwóch, ale też mam wątpliwości, czy by się przebił. Abstrahując od szans Space Art na listach przebojów, trzeba jednak stwierdzić, że ich drugi longplay zawiera dużo dobrej i bardzo dobrej muzyki. Oprócz momentów rytmicznych i skocznych, jak te wspomniane, sporo czasu zajmują utwory spokojniejsze, bardziej nastrojowe – „Eyes Shade”, czy „Psychosomatique”. Wydaje się, że ten drugi jest takim opus magnum zespołu – elektroniczna mini-suita utrzymana w odpowiednim klimacie, pełna „galaktycznych” syntezatorowych pasaży, plam dźwiękowych i tym podobnych.
Space Art to wcale nie jest ciekawostka, ich muzykę naprawdę warto poznać, choćby po to, żeby wiedzieć, że Jarre nie funkcjonował w próżni, że byli też i inni, którzy nie mieli tyle szczęścia.
I smutna wiadomość na koniec. 5 maja tego roku zmarł perkusista grupy Roger „Bunny” Rizzitelli.
(*) – strona zespołu podaje, że płyty duetu rozeszły się w nakładzie około 3 mln egzemplarzy.