Czysta bezczelność.
Jak można w 2013 roku płytę według wzorców z roku 1983. I do tego zrobić to dobrze. I to podwójnie dobrze - bo nie dość, że jest to dobrze zrobione "eitghies", do tego jest to naprawdę dobra płyta.
Visage, czyli właściwie Steve Strange to jeden z pionierów new romantic, właściwie nawet jeden z ważniejszych animatorów tego ruchu - nawet tak można go nazwać.
Na fali nostalgii za latami osiemdziesiątymi co raz to kolejni wykonawcy wstają z martwych, żeby coś też uszczknąć z tego tortu. Dlatego chociaż byłem bardzo zaskoczony, ze ukazała się nowa płyta Visage, to dość szybko mi to przeszło - bo niby jeżeli inni mogą to Visage nie może? Szczególnie, że to zawsze była impreza Steve Strange i zaproszeni goście, a szef żyje, no to można się było spodziewać, że Visage też. Właściwie już od dobrych 10 lat coś tam się działo, ale to raczej były jakieś koncertowe przedsięwzięcia, pewnie głównie dla podreperowania budżetu Dziwnego Stefka (wystąpił też w serialu „Ashes to Ashes”). Ale nowa duża płyta to już taki właściwy powrót do życia.
Oj, jak mi się przyjemnie się tego słuchało – charakterystyczny, „tłusty” bas, elektroniczna perkusja (tylko brakowało specyficznego „ptium-ptium” „naleśnikow” Simmonsa), oczywiście syntezatory też jak z epoki i lekko beznamiętny wokal Strange’a. Wszystko to żywcem wyjęte z początku lat osiemdziesiątych. Odgrzewanie kotleta dla podstarzałych nastolatków? Mimo wszystko nie. Co prawda nazwa Visage więcej mówi nastolatkom 40+, niż współczesnej młodzieży, ale trudno nie zauważyć, że teraz się tak znowu gra – La Roux, Hurts, nasz Kamp! A name of the few. Po prostu Dziwny znowu stał się modny. I tak jak w przypadku „Of The Record” Karla Bartosa, „Hearts And Knives” jest też w jakimś sensie wzorcową płytą popową. Połowa utworów to potencjalne single, a już „Never Enough”, „Shamelass Fashion”, Hidden Sign”, albo “I Am Watching” są wprost stworzone, żeby pogonić je po hit-paradach. Tak – nawet dwa z nich wydano na singlach i… klapa. Nie zaistniały. Szkoda, bo miały wszystkie odpowiednie papiery, żeby jednak odnieść sukces. Może dlatego, że nie wydał tego jakiś „mejdżer”, tylko mała firemka? Szkoda, bo to jeden z najlepszych synth-popowo noworomatycznych reunionów.
No właśnie – od razu z dziesięciu kawałków wymieniłem cztery, a reszta to ładne piosenki, no może oprócz nieco smędzącego „Breathe of Life”. Niesamowicie melodyjna płyta, do tego właściwie wszystkie te piosenki są takie lekkie, bezpretensjonalne, jakby zrobione przez pełnych entuzjazmu debiutantów, a nie przez nieźle steranego życiem pięćdziesięcioletniego weterana. Szkoda, że „Heart And Knives” nie ukazało się po słynnym debiucie, bo wtedy z pewnością zostałoby bardziej docenione, a Visage nie byłoby uważane za zespół jednej płyty. No, ale lepiej późno niż wcale, bo ten nowy album wreszcie jest takim, na jaki fani czekali (albo nawet i nie czekali, bo wydawało się, ze nie ma na co…) od ponad trzydziestu lat. Sylwetser i karnawał już niedaleko. To powinien być żelazny repertuar na imprezach młodzieży lekko półśredniej.
Steve Strange ma się bardzo dobrze. Visage ma się bardzo dobrze. Osiem gwiazdek i nie ma gadania.