W związku z pełnymi troski głosami dotyczącymi “czystości gatunku” naszego portalu – pragniemy uspokoić zaniepokojonych – artrock.pl przedstawia następna płytę popową. Zresztą jedną z moich ulubionych z tamtego okresu.
“Wiedziałem, że musi być niebieska” – powiedziałem, kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach. Było to prawie dwadzieścia lat temu i był to oczywiście winyl, który rzeczywiście był utrzymany w niebieskiej tonacji, z tańczącą parą na przedniej stronie. Właśnie – tańczącą. To już dużo wyjaśnia. Animatorem tego przedsięwzięcia był piosenkarz, muzyk, a również kierownik klubu Blitz – Steve Strange, zwany z polska Dziwnym Stefkiem. Znudziło mu się puszczanie płyt innych wykonawców, postanowił stworzyć coś własnego. Siłę przebicia miał sporą, bo udało mu się zabrać wcale okazałą grupę muzyków, min. trzech członków Ultravox, świeżo osieroconych przez Foxxa, a także Midge'a Ure’a, wcześniej współpracującego min. z Thin Lizzy, oraz Barry Adamsona, lidera Magazine. Można powiedzieć, że zebrało się coś w rodzaju supergrupy. Efektem pracy tej grupy muzyków był album zatytułowany niezbyt odkrywczo “Visage”. Ponieważ Strange dobrze wiedział, co się by mogło publiczności podobać, krążek odniósł duży sukces komercyjny (trzynaste miejsce na liście albumów w Wielkiej Brytanii). Przy okazji zapoczątkował coś, co nazwano new romantic. Lokomotywą, która pociągnęła album na listy przebojów był singiel “Fade to Grey”. Pierwszy singiel – “Tar”, przepadł, ale ten drugi dotarł do ósmego miejsca, “Mind of Toy” do trzynastego, a “Visage” do dwudziestego pierwszego.
“Fade to Grey” stał się w tamtych czasach czymś w rodzaju hymnu pokolenia samotników, świadomie odsuwających się od głównego nurtu życia. Można powiedzieć – tani egzystencjonalizm, podlany elektroniką. Ale całe new romantic było takie – hedonizm, elegancka dekadencja, w nieco findesieclowym stylu. Jako opozycja do szczerego, brutalnego i brudnego punka. Nie powinny dziwić staranne makijaże muzyków i teksty, które są czasami bardziej impresjami, niż opowiadają jakieś historie. No ale nie po to skomponowano tę muzykę, żeby inspirować ludzi do zastanawiania się na sensem istnienia. Miała być to rzecz stricte rozrywkowa, do zabawy. Taka jest – od pierwszych taktów. Rytmiczne, melodyjne utwory, oparte głównie na elektronice. W jakimś sensie płyta wzorcowa, bo potem podobnych rzeczy powstawało na wagony. Sam Strange bez większych oporów przyznawał się, że kiedy kończyły mu się pomysły, szły w obroty płyty Kraftwerk i Roxy Music – faktycznie dźwięki fortepianu rozpoczynające cały album pasują do Roxy Music jak ulał! Oczywiście, że jest to uproszczenie, bo mimo wszystko znalazło się na tym krążku sporo interesującej muzyki i to nie tylko do pogibania się w dyskotece. Teoretycznie podobne rzeczy już wcześniej powstawały. Na przykład dokonania Gary'ego Numana z Tubeway Army (i bez), oraz wspomnianego już Kraftwerku. Tylko że Kraftwerk to było “Maszyny jak ludzie” – muzyka z pozoru syntetyczna i bezduszna, ale w jakiś sposób pełna ciepła i specyficznego romantyzmu. Numan i Tubeway Army to było “Świat bez ludzi” – programowa dehumanizacja, gdzie są tylko maszyny – zimne i bezuczuciowe. A Strange z Visage nagrał po prostu popową płytę, nie bawiąc się w żadną ideologię.
Jak po tych prawie trzydziestu latach prezentuje się ta muzyka? Tak jak wszystko z tej półki, co powstało w latach osiemdziesiątych – deko zalatuje tanim plastikiem. Ale obecnie to może nawet nie być problemem, ze względu na renesans podobnej muzyki, żywcem na ówczesnych klasykach wzorowanej.