Kiedy oglądałem sobie na stronie zespołu ich nowego klipa, jak zwykle w dole ekranu włączyła się reklama. Tym razem były to „Najtańsze Wycieczki do Ziemi Świętej”. Trudno o większy rozdziaw między tym co słyszałem i tym co widziałem, a tą reklamą. Mniej bym się zdziwił, gdyby w telewizji Trwam reklamowali Gazetę Wyborczą. Co to ma wspólnego z nową płytą belgijskich metali? Nic. To taka anegdotka na początek, gwoli rozruszania atmosfery.
„Follow The Deadlights” jest trzecią płytą pochodzącego z Brukseli metalowego kwintetu, ale pierwszą, którą nagrali dla dużej wytwórni. I pewnie dlatego też na nią trafiłem. W hard’n’heavy cenię sobie raczej tradycję, niż nowoczesność, ale nie jestem specjalnym ortodoksem i jeżeli coś fajnie hałasuje, to nie zbytnio nie zwracam uwagi na stylistyczne niuanse. W jakiejś recenzji znalazłem porównania do Danziga, Metalliki i The Cult. Tyle, że tej płyty to zbytnio nie dotyczy, a raczej debiutu (który już też posłuchałem). Najnowszy krążek to raczej Tiamat i Paradise Lost z nieco późniejszego okresu („Skeleton Skeletron”, „One Second”) i żeby było ciężej, doprawione sabbatowskimi riffami. Co prawda pierwsze trzy utwory nawiązują do dawniejszych czasów, ale właściwie od tytułowego zaczyna się jakby trochę inna płyta. Lżejsza, nieco mniej gitar, bardziej melodyjna, tu właśnie najbardziej „One Second” przypominająca. Ale też i od tego momentu zaczyna się najlepsza muzyka. Furda, że złośliwcy mogą powiedzieć, że zrobiło się z tego Depeche Mode z metalowymi gitarami (szczególnie „We Are Legion”), ale to są naprawdę świetne kawałki, a refren w „We Are Legion” jest rewelacyjny – grzech tego numeru na singla nie pogonić. Następne może nie są już tak „heretycko” popowe, ale muzycy nie zamierzają rozjechać słuchaczy ciężarem, ale raczej na motoryczność i dynamikę stawiają. Za to dwóch ostatnich utworów bym się trochę przyczepił – trochę zostały przekombinowane, a tej muzyce z tym niezbyt do twarzy. Reszta utworów to proste, równo i szybko pędzące do mety rockery. A „Inhuman” i „End of Time” niespecjalnie tu pasują, poza tym nie są zbyt dobre. Może zespół chciał zakończyć takim mocniejszym, bardziej ambitnym akcentem, tylko, że mu się nie udało. Lepiej, żeby trzymał się stylistyki „Son of Cain” i „We Are Legion”, bo im to dużo lepiej wychodzi, niż jakieś łamańce z porykiwaniem (tyle, że delikatnym). Mimo tego wokale to naprawdę bardzo mocna część tego krążka – Alex Agnew ma kawał głosu i wie jak się nim posługiwać. Te porównania do Glena Danziga są w jakimś sensie uzasadnione, ale chyba lepiej powiedzieć, że były. Teraz Agnew stara się śpiewać po swojemu, tyle, że głos ma taki jaki ma i można powiedzieć, że to taki metalowy Dave Gahan. Co bynajmniej nie jest żadną podśmiechujką, bo przecież wszem i wobec wiadomo, że wokalista Depeche Mode głos ma wyborny i majstrem jest znakomitym.
Będę kibicował Diablo Blvd bo ta ich najnowsza płyta zrobiła na mnie … no co najmniej dobre wrażenie, a za „We Are Legion” mają u mnie po browarze ekstra (niepasteryzowane z wytwórni w Uhercach). Co prawda nie jest bez wad (dwa ostatnie), za to reszta jest bez zarzutu. Myślę, że warto im się bliżej przyglądnąć, bo niedługo może być o nich głośno. Oby było.
Siedem gwiazdek z dużym plusem.