Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek osiemnasty.
Po rocznej przerwie wraca cykl o słynnym Greku i myślę, że już z dużo rozsądniejszą częstotliwością będzie się turlał do szczęśliwego końca. Na pewno nie uda się mi go zamknąć przed premierą najnowszej płyty Vangelisa, zatytułowanej „Rosetta”, która ma się ukazać za mniej więcej miesiąc.
Swego czasu, na Forum Dinozaurów, w pewnego rodzaju plebiscycie, „Odes” została uznana za najlepszą płytę Vangelisa. Kiedy zapytałem kto uważa, że jest to najlepsze dzieło artysty odpowiedziała mi głucha cisza. Jakoś nikt się nie przyznał. Specyfika tej zabawy była tak, że zwalczały się frakcje, które miały swoich faworytów, uznane dzieła padały jak muchy, a „Odes” tak cicho przemknęło do finału i wygrało jako tzw. kandydat kompromisowy. Mimo, że jest to rzecz niezwykle udana, z pewnością ten krążek NA PEWNO nie jest najbardziej udaną płytą pana V. Chociażby z tego względu, że formalnie nie jest to płyta Vangelisa, tylko Irene Papas. Ale, żeby pogłębić zamęt – greckie wydanie na winylu było sygnowane dwoma nazwiskami, jak też niektóre wydania na CD, łącznie z ostatnim remasterem. Ja jednak będę się trzymał tego, co jest na okładce pierwszego, międzynarodowego wydania Polydoru. Poza tym „The Magic of Demis Roussos”, była bardziej Vangelisa niż „Odes”, bo tam skomponował cztery utwory, a tu dwa, a jednak jest to płyta Roussosa. Dlatego mimo, że nie lubię mnożyć bytów ponad konieczność, ten krążek wyląduje u nas jako Irene Papas, a nie Vangelis, czy Vangelis z Irene Papas.
Oczywiście, jest to płyta jak najbardziej w vangelisowym duchu, gdyż wyprodukował ją, zaaranżował, a także, jak już wspomniałem, skomponował dwa utwory. Pozostałe, to stare, greckie pieśni z czasów, kiedy Grecja była jeszcze pod panowaniem Imperium Otomańskiego. Nigdy nie miałem wrażenia, że obcuję z tak wiekowym materiałem. Początkowo byłem przekonany, że są to autorskie kompozycje Vangelisa, a nie patriotyczne pieśni sprzed dwóch i więcej stuleci. Szczególnie, że zupełnie współczesne "La Danse du Feu" i "Racines" wcale się od reszty nie odróżniają. Nie wiem jak głęboka była ingerencja w oryginalny materiał, chyba tylko ograniczyła się do samych aranżacji, bo jeśli wsłuchać się w same melodie, pozostały na wskroś bałkańskie. Są to pieśni bardzo różnorodne – już na początku mamy dwa mocno kontrastowe utwory – patetyczny „Les 40 Braves” i bardzo delikatny, nastrojowy „Neranzoula (Le Petit Oranger)”, a „Les Kolokotronei” jest wykonany a capella. Mimo, że kilka utworów jest naprawdę długich – na przykład „Lamento” ma ponad osiem i pół minuty nie wynika to z tego, że Vangelis koniecznie coś bardzo chciał dołożyć od siebie, najwyżej trochę dłuższy wstęp, jakaś instrumentalna koda na koniec, a że niektóre z tych pieśni faktycznie musiały być w oryginale dosyć długie, no to wychodzą tu czasy po ponad sześć, siedem minut.
Nie wiem, jaka była geneza tej płyty, kto pierwszy wpadł na taki pomysł, ale myślę, że najpewniej Papas. Jej ojciec zajmował się literaturą antyczną, a matka była nauczycielką – na pewno z domu bardzo dużo wyniosła. Poza tym sławę zyskała między innymi jako odtwórczyni ról postaci z klasycznych greckich tragedii. Nie była tylko aktorką, także też i wziętą pieśniarką, a natura obdarzyła ją głosem pięknym i mocnym.
To nie jest jej pierwsza płyta i nie pierwszy raz pracowała z Vangelisem. W 1969 roku nagrała krążek z kompozycjami Theodorakisa, a kilka lat później wystąpiła Trzech Szóstkach Aphrodite's Child – niezapominany popis wokalny w „Infini” to jej dzieło. Tym razem obyło się bez takich „ekstrawagancji”, charakter „Odes” na to nie pozwalał.
W każdym razie – absolutnie drugorzędne znaczenie ma to, kto tam jest wpisany na okładce i w jakiej kolejności. Powstał album zupełnie niezwykły i niezwykłej urody. Papas i Vangelis próbowali powtórzyć coś podobnego kilka lat później, ale „Rapsodies” mimo, ze też udane, już takiej siły rażenia nie miało. Ale o tym, jak dobrze pójdzie, za kilka tygodni.
Aphrodite’s Child, Vangelis, Jon Anderson, Socrates, Chrisma, Demis Roussos, Irene Papas – to siedmioro wykonawców, których płyty recenzowałem w cyklu „Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu”. A to nie wszystko, bo za dwie recenzje będzie Jon & Vangelis, został też The Forminx. Trochę trudno to wszystko ogarnąć – musimy popracować, żeby recenzje z jednego cyklu było można znaleźć dużo łatwiej.