Ta recenzja miała początkowo wyglądać tak:
„Jest nowa płyta Motorhead.”
A potem miało być kilkanaście uchachanych buziek. I tyle. Po co więcej. Każdy zainteresowany będzie wiedział dokładnie o co chodzi. Ale tak krótką recenzję poświęciłem kiedyś Iron Maiden i powtarzać się w takim razie nie będę. Może pozostawię bycie bardzo lakonicznym na okazję nowej płyty Ajronów, bo ma być bardzo długa (może być grubo…).
„Bad Magic” ponoć początkowo miało się nazywać „XXXX”, w ten sposób zespół chciał uczcić swoje czterdziestolecie. Ale cztery iksy na okładce pozostały.
Motorhead gra swoje, Motorhead dobrze gra swoje, chociaż ostatnio co druga płyta im wychodzi. Na szczęście po nieco słabszym „Aftershock”, „Bad Magic” to powrót do wysokiej formy. Kiedy tylko usłyszałem pierwsze takty „Victory Or Die” już wiedziałem, że będzie spoko, albo nawet bardziej niż spoko. Czasami tak jest, że kilka pierwszych nut „ustawia” nam cały krążek. Trudno powiedzieć dlaczego, ale najczęściej się to sprawdza. Nawet nie chodzi o pierwszy utwór, tylko pierwsze kilka, kilkanaście taktów i nawet nie o to, co jest zagrane, tylko jak jest zagrane. Czy grupie żre, czy nie. W „Bad Magic” już sam początek pozwala dość trafnie przewidzieć, co będzie dalej. A dalej jest czad, łomot i radocha. Zabawę mają ci co słuchają, a ci co grają pewnie też.
Płyty Motorhead praktycznie od początku istnienia można podzielić na te trochę bardziej rock’n’rollowo – punkowe i te nieco bardziej metalowe. Ta należy bardziej do tych pierwszych, do tego wydaje mi się, że jest tam podobnie sympatycznie brudno i chropawo jak na pierwszych krążkach. Znajdziemy na niej dwanaście niespecjalnie długich numerów, utrzymywanych w stylistyce bang-zwrotka-zwrotka-refren-solówka-zwrotka-refren-bang i koniec, na sam koniec pod numrkiem trzynaście cover Stonesów. Początkowo przeznaczony dla zawodnika werstlingu – Triple H, ale grupie tak się ta swoja, własna robota spodobała, że postanowili umieścić to na nowym albumie. Inną ciekawostką jest gościnny udział Briana Maya (gitarowe solo w „The Devil”). May i Motorhead – ciekawy zestaw. Może w rewanżu Lemmy zaśpiewa na nowej płycie Queen? (gdyby się taka niestety kiedykolwiek ukazała…).
Za długo tej płyty jeszcze nie słuchałem, ale moje pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Z ostatnich kilku płyt żadna tak szybko i tak sprawnie mi nie „weszła”. Co prawda mieszane uczucia mam przy "Till the End", bo uważam, że Motorhead w takim repertuarze specjalnie się nie sprawdza, ale przyjmuję takie numery z dobrodziejstwem inwentarza – chcą, niech grają – wolno im. To trochę tak, jak partie wokalne wujka Keefa ze Stonesów – swego rodzaju folklor. A wracając do ichniej wersji „Sympathy for the Devil” – zaskakująco udana. Oryginału pewnie nic nie przeskoczy, ale ten sposób odczytania i przetworzenia jednego z najbardziej sztandarowych numerów The Rolling Stones wzbudza duży szacunek. Nie przewrócić się na Stonesach… no, to tylko najwięksi potrafią.
Całość – tak na osiem z plusem, chociaż nie wiem, czy to nie za mało. Najlepsza płyta od „Inferno” – na pewno. Czy lepsza od „Inferno”? Nie wiem, na pewno nie gorsza. Jedna z najlepszych w dyskografii? Takiego twierdzenie bym na razie nie ryzykował. Jak minie sensacja polowania, to pogadamy. Na razie jak dla mnie – płyta roku.