‘Gniew Khana’ (czyli hawkwindowy suplement alumni): odcinek 8. i ostatni.
Oficera Lemmy’ego zostawiłem na koniec. Dlaczego? Tak jakoś wyszło. Taka wisienka na torcie (około) hawkwindowego cyklu nad którym się biedziłem cały ten czas.
Wzmianka o monsieur Kilmisterze należy mu się z kilku względów. Po pierwsze: chyba jako jedyny ze wszystkich muzyków, którzy przewinęli się przez pokład Hawkwind, tak śmiało odciął się od spuścizny macierzystego zespołu. Po drugie: (również w przeciwieństwie od innych) odniósł ogromny sukces komercyjny, nie dość, że większy od wszystkich ich razem wziętych, to do tego przebijający nawet sam Hawkwind (dobra passa trzyma się zresztą pana Kilmistera i jego kompanów po dzień dzisiejszy). Po trzecie: Lemmy stał się ikoną i wszechwobec szanowaną osobistością swojego nurtu, by nie rzecz, że instytucją - podziwianą i szanowaną przez kolejne pokolenia muzyków. Zresztą Motörhead to nie tylko muzyka. To także styl życia. To również marka, ograniczająca się nie tylko do wysokonakładowych płyt, ale również obejmująca chociażby serię produktów alkoholowych (wino, wódkę oraz piwo sygnowane przez zespoł można zamówić przez stronę internetową kapeli). Co by nie mówić, Lemmy nie jest w ciemię bity i radzić sobie potrafił. A pozycję, którą przez te wszystkie lata osiągnął jest wynikiem nie tylko jego talentów, ale również cech charakteru takich jak upór i bezkompromisowość. Stąd hats off to Lemmy.
„Ace Of Spades” wydaje się być naturalnym wyborem. Po prostu to najlepsza ich płyta i tyle. Najlepsza i będąca zarazem katapultą do komercyjnego sukcesu (4-te miejsce na brytyjskich listach mówi samo za siebie). Wprawdzie miałem wątpliwość, czy przypadkiem nie zająć się debiutem kapeli („Motörhead” z 1977 roku) na którym znalazło się miejsce m.in. dla kilku utworów Hawkwind autorstwa Lemmy’ego („Lost Johnny”, „Motorhead”, „The Watcher”), jednak po przesłuchaniu jednej i drugiej pozycji wybór wydawał się bardziej niż oczywisty.
Lemmy miał trochę fuksa. Motörhead po prostu „wstrzelił” się z właściwą muzyką we właściwym czasie. Punk zaczął się przejadać swoim niekontrolowanym szarpidructwem i gawiedź zapragnęła czegoś z lepszym pierdolnięciem, ale bardziej ... ogarniętego. W ten oto sposób wypłynął nurt zwany powszechnie New Wave Of British Heavy Metal, a kapela Kilmistera - chcąc, nie chcąc i pomimo faktu, że muzycznie trudno nazwać ją przedstawicielem NWOBHM sensu stricte – wpasowała się w nową modę idealnie.
Zresztą innym istotnym czynnikiem mającym wpływ na sukces płyty jest (by nie rzecz, że przede wszystkim) jej zawartość. 12 świetnych, konkretnych i wgniatających w glębę numerów. „Ace Of Spades” to nie tylko ultra szybki kawałek tytułowy z powalającą gitarą. To także rewelacyjna otwierająca partia basu w „Live To Win”, świetna linia wokalna w „Shoot You in the Back”, czy gitara w „Fast and Loose”. Wprawdzie potem w „Fire Fire”, „Jailbat” i „Dance” jest troszę przynudzania, jednak wieńczące całość „garażowe” „Bite the Bullet”, fajne hard-rockowe „The Chase Is Better Than The Catch” i piekielnie rozpędzone „The Hammer” znów zachwycają.
Do tego Lemmy nie bawi się w żadnego wizjonera, tudzież poetę. Proste i bezpretensjonalne teksty o hazardzie, życiu w trasie, czy kobietach (cytat z „The Chase Is Better Than The Catch” brzmiący „You know I wanna shake your tree” jeden z moich znajomych dźwięcznie przetłumaczył jako „chcę wytarmochać ci kuciapę”) podkreślają tylko charakter twórczości zespołu, bazującego na prostocie i prostolinijności, odcinając się tym samym od kosmicznych wojaży Hawkwind.
Lemmy’ego trudno nie lubić. Wydaje się być człekiem, który ma swoją prostą i nie wyszukaną filozofię życia, której się konsekwentnie trzyma. To taki idealny kompan do piwa, zioła i ktoś kogo warto mieć po swojej stronie w barowej bójce. Dla mnie taki złowrogi wygląd lidera, dziwnie sprawia, że odbieram Motörhead nie jako synonim mroczności, lecz jako jeden z najsympatyczniejszych zespołów na wszechrockowej scenie.
Tak więc: Long live and prosper, Mr. Kilmister.