Dokształt koncertowy - semestr trzeci.
Wykład jedenasty.
Wyobraźmy sobie taka sytuację – w robocie wszystko hula jak ta lala, firma w pełni rozkwitu, perspektywy na przyszłość różowe. Pewnego dnia przychodzi człowiek do roboty, zapieprza jak trzeba, aż tu w pod koniec szychty, jak grom z jasnego nieba – kończymy działalność, od jutra wszyscy mamy wolne, firma do likwidacji. Normalnie szok i niedowierzanie. Do tego różne brzydkie słowa cisną się na usta. I nie można ciepnąć narzędziami pracy, tylko trzeba do końca pracować i do tego udawać, że nic się nie stało. Mogę się tylko domyślać, jak czuli się Spidersi, kiedy Bowie powiedział, że to jego ostatni koncert i że właśnie wylądowali na bezrobociu. Na pewno najbardziej zaskoczeni byli Woodmansey i Bolder, bo Ronson coś już wiedział i wcześniej przygotował sobie koło ratunkowe, w postaci solowego kontraktu płytowego. I taki był koniec Ziggiego Stardusta i jego Pająków z Marsa. Początkowo uważano, że Bowie popełnił wyjątkowo efektowne artystyczne samobójstwo i uśmiercenie postaci, która przyniosła mu sławę, a pieniądze jego menadżerowi, uśmierci też jego karierę. Jak się okazało był to raczej początek kariery Bowiego, który pozbywając się „mundurku” Stardusta, mógł zacząć działać już jako on sam.
Koncert, który odbył się 3 lipca w Hammersmith Odeon miał być wyjątkowym, bo miał być filmowany i też miał być ostatni, ale te części trasy koncertowej. Niedługo Ziggy ze Spidersami mieli znowu pojechać do Ameryki. Ale Bowie powoli miał dość już tego młynu związanego ze Stardustem. Całe to zamieszanie trwało już kilkanaście miesięcy – koncerty, następna płyta, znowu koncerty, w tym duża trasa po Stanach, a potem po Japonii – nic dziwnego, że Bowie był już tym wszystkim zmęczony. Poza tym, co chyba jeszcze ważniejsze, bardziej zmęczony był Ziggim. Obawiał się, zresztą całkiem słusznie, że jak się ten Ziggy do niego za bardzo doklei, to potem nie będzie się mógł już od niego uwolnić. A on nie chciał być cały czas Ziggim, chciał być Davidem Bowie. Zmęczenie ostatnimi trasami, oraz pogłębiający się kryzys małżeński też pewnie miał na tą decyzję spory wpływ.
Poinformował o tym między innymi swojego menago, Tony Defriesa, któremu to było w sumie na rękę, bo był kompletnie spłukany i nie miał za co zorganizować kolejnej trasy po USA. Właściwie to wiedzieli wszyscy, oprócz muzyków. Wiedział menagment, obsługa techniczna, coś wiedział Pennebaker, szef ekipy, która miała koncert kręcić, tylko Bolder i Woodmansey pozostawali w błogiej nieświadomości.
Na filmie Bowie nie sprawia wrażenia zmęczonego, bez formy i bez humoru. Wręcz przeciwnie, jest spokojny, nawet wyluzowany, żartuje z dziewczynami, które go w garderobie na bóstwo robią. Nie wygląda na człowieka, który ma zamiar za kilkadziesiąt minut uśmiercić jedną z najbardziej znanych postaci ówczesnej pop-kultury. Na pewno jest skoncentrowany, ale nie spięty.
Kiedy wychodzi na scenę, wita go tłum wrzeszczących i piszczących nastolatek – po prostu ziggimania full in swing. Z drugiej strony te ówczesne nastolatki nie były wcale takie głupie – to był kawał porządnego rocka, obecnie uznanej klasyki. Zaczynają dosyć delikatnie, od „Hang on to Yourself”, ale potem idzie „Ziggy Stardust” i „Watch That Man”. Pierwsza kulminacja to gitarowy popis Ronsona w finale „Moonage Daydream” – jest bardzo psychodelicznie, a gitara Micka ulatuje w bardzo odległe rejony kosmosu. Warto zwrócić uwagę też „My Death” Brela, „Time” czy „Width of The Circle” – w tych utworach się dzieje najwięcej. Są też moje ulubione „Cracked Actor” i „Sufregettes City” – czyli dawka ożywczego rock’n’rolla. Właściwie jest tu wszystko, powinien zagrać Bowie ze Spidersami w tym momencie kariery. Można byłoby się zastanawiać, czemu nie ma „Man Who Sold The World”. Tak, ale przebojem został nie dzięki wersji autorskiej, a wersji Lulu, a to było dopiero rok później.
Kiedyś, pod koniec lat osiemdziesiątych, bodajże „The Rolling Stone”, opublikował listę dwudziestu koncertów, które zmieniły oblicze rocka, finałowy koncert Ziggiego i Spidersów też się na niej znalazł. Wtedy mogłem się najwyżej domyślać, co tam się mogło dziać. Na szczęście film ten obecnie dostępny na DVD i każdy, kto tylko chce, może zweryfikować opinie redaktorów z RS. Sam nie byłbym skłonny aż tak ten koncert wyróżnić. Jednak niewątpliwie jest to znakomity show. Co prawda nie można go nazwać zbyt widowiskowym. W zasadzie zespół gra, a Bowie śpiewa i on jest głównym aktorem tego spektaklu, on przykuwa uwagę swoją pomarańczowo-czerwoną fryzurą, kolorowymi, papuzimi strojami i przede wszystkim, tym co robi na scenie – jak śpiewa, jak się porusza, można powiedzieć – jak gra, bo to jest jak teatr. Jego interpretacja „My Death” Brela jest porywająca, wątpię, żeby nawet dobry, profesjonalny aktor wykonał to lepiej. Ale Spidersów, a szczególnie Ronsona trudno nie zauważyć – jest jak rozgrywający – mistrz asyst, przy światowej klasy strzelcu – na przykład jak Modrić przy Ronaldo. I chyba to porównanie wcale nie jest na wyrost, bo w tamtych czasach Bowie i jego zespół spokojnie mogli zasługiwać na miano Galaktycznych i to nie tylko dlatego, że przybyli z kosmosu.
Co prawda był to koniec Ziggiego i Spidersów, ale nie był to koniec współpracy Bowiego ze Spidersami. Woodmansey wściekły na szefa gdzieś zniknął, ale Ronson wkręcił siebie i Boldera do pracy nad kolejną płytą pryncypała, „Pin-Ups”, z przeróbkami cudzych utworów. Tak, że może szef ich nieco wystawił do wiatru, ale mimo wszystko zapewnił jako takie miękkie lądowanie.
Ziggy Stardust był tylko pomysłem na postać, a nie na muzykę. To był tylko taki mundurek. Jeżeli posłuchamy wcześniejszych „Man Who Sold The World”, czy „Hunky Dory”, albo późniejszych „Diamentowych Psów”, nie zauważymy jakichś specjalnie dużych różnic stylistycznych. Dlatego Bowie nie miał specjalnych problemów, żeby Ziggiego uśmiercić. Trzeba przyznać, że w ogólnym rozrachunku wyszło mu to na dobre.
Film wszedł do kin w 1973 roku, na kasecie VHS ukazał się w 1983 roku, razem ze ścieżką dźwiękową wydaną na płycie. Na DVD ukazał się w 2003.
PS. A Ringo Starr nie gra na perkusji, przez chwilę tylko widzimy go w garderobie Bowiego.
A teraz pytania, kursanty: