Ćwiara co prawda nie minęła, ale ma blisko. A album stoi sobie u mnie na półce i od czasu do czasu powraca. To dlaczegóżby o nim nie napisać?
Never Let Me Down. Zabawna sprawa. Pamiętam, że gdy się ukazał, singiel o tym tytule pojawiał się również przy nazwie innego zespołu. Oprócz Bowiego nagrali taką piosenkę … Depeche Mode i wydali na znakomitym albumie Music For The Masses. Sukces też był nieporównywalny (piosenki i albumu DM) – zdeklasowali starego wyjadacza Bowiego na całej linii. Co tu będę lawirował – skoro przyznało się ocenę – to trzeba prosto z mostu: kawa na ławę.
Siedemnasty studyjny album Bowiego jest niestety bardzo, bardzo nierówny. Są na nim piosenki słabe, nudne, wręcz takie, które irytują już przy pierwszym słuchaniu (Bang Bang). Są też piosenki zwyczajnie słabe, o których niewiele się da napisać, bo ciężko jest je nawet wysłuchać. Nie broniły się przed laty i nie da się ich słuchać teraz. Na szczęście jednak jest tu też kilka utworów, które mieszczą się w kategoriach od ‘bardzo dobre’ (tytułowe Never Let Me Down, czy otwierający album funkowy kawałek Day-In, Day-Out) poprzez ‘świetne‘ (Time Will Crawl) aż ku ‘rewelacja’ (Glass Spider, ze znakomitym solem gitarowym Petera Framptona). I tak naprawdę dla tych kawałków po płytę Bowiego warto sięgnąć.
Ogólnie jednak – album jaki wiele niestety. Tym bardziej, że od tego Artysty wymaga się więcej, niż od innych.