Od momentu, gdy listonosz przyniósł paczkę z albumem miotam się trochę między skrajnymi odczuciami. Nie napiszę, że Manafon to zły album, bo tak nie jest. W przeciwieństwie do Blemish mogę go słuchać, bez odruchów wymiotnych, co w sumie jest dziwne, zważywszy, że obie płyty wcale nie sytuują się na odległych krańcach galaktyki. Przeciwnie: najnowsze dzieło Sylviana leży zdecydowanie bliżej Blemish, niż projektów Nine Horses. Ba, sporo cech wspólnych jednej i drugiej płyty mógłby wymienić nawet niezbyt w twórczości Sylviana obeznany słuchacz. Nie nazwałbym jednak Manafon-u płytą łatwiejszą (ani nawet łatwą!!) w odbiorze. Poszczególne utwory wymagają skupienia, raczej nie powinno się ich słuchać w samochodzie, tudzież w pracy czy podczas śniadania ze znajomymi. Melodii tu jak na lekarstwo, owszem pojawiają się one od czasu do czasu za sprawą partii wokalnych wyśpiewywanych przez Sylviana. Gdyby jednak nie jego głos, muzyka przypominałaby właściwie ścieżkę dźwiękową do jakiegoś filmu o fizyce lub chemii, który wyświetlano za moich czasów w szkole średniej. Jakieś tam brzdąknięcia, nerwowe szarpnięcia instrumentów. Tu i ówdzie własne zdanie na trąbce czy laptopie. Specjalnie w opisie utworów zachowałem podział na listę płac w poszczególnych nagraniach, by można było zobaczyć, że czasami ważne jest to, kto w jakim „kanale” stereo gra. Dzięki temu Manafon posiada to specyficzne brzmienie, które odpowiadać będzie nielicznym.
Zresztą najdłuższy na płycie The Greatest Living Englishman jest chyba najbardziej charakterystycznym nagraniem z albumu. Szereg dźwięków, które utwór zaczynają kojarzyć się może ze wszystkim, tylko nie z m-u-z-y-k-ą. Można to nazwać improwizacją, choć … to też raczej semantyczne nadużycie: całość tylko dlatego brzmi jako –tako, że spaja to głos Davida Sylviana. Nawet wybijający się od czasu do czasu motyw zagrany na wiolonczeli nie wspiera całości: krótka, rwana melodia niknie w kolejnych, zupełnie swobodnych dźwiękach kreowanych przez gitarę, klawisze, laptop i co tam jeszcze rozpoznamy. Utwór nie ma klasycznej budowy piosenkowej, właściwie można powiedzieć, że po prostu zaczyna się i kończy po dziesięciu minutach. Czy słuchacz po jego wysłuchaniu jest bardziej ubogacony? Nie ma szans na jednoznaczną opowieść na to pytanie.
Manafon … wbrew temu, co napisałem wyżej – pozytywnie mnie rozczarował. Specjalnie użyłem tego sformułowania, bo jest to płyta pełna wzajemnych sprzeczności i odniesień. Niełatwa, niespokojna, może momentami wygładzona bardziej, niż Blemish, ale nadal zbyt szalona, bo podobała się każdemu. Prorokować nie będę pisząc, że to album dla fanów. Nowych słuchaczy Sylvian raczej takimi albumami nie zdobędzie.
Ale… chyba oczywiste jest, że wcale mu o to nie chodzi.