No to najważniejszą muzyczną premierę tego rocku raczej już mamy za sobą. No bo najwyżej jeszcze tylko Stonesi.
Trzeba było emeryta z wieńcówką, żeby powiało świeżością w zastałym powietrzu. Kurcze, facet siedzi cicho od dziesięciu lat, pielęgnując swoje zbolałe (dosłownie) serce, odmawiając jakichś intensywniejszych i bardziej regularnych kontaktów ze światem muzycznym, a ten świat muzyczny nie dość, że go nie zapomniał, albo przynajmniej nie wstawił do muzeum, to jeszcze jak piesek proszący swojego pana o smakołyk, siedzi na tylnych łapkach, a przednimi prosząco macha, robiąc do tego bardzo zbolałą i biedną minę. Świadczy to przede wszystkim o tym, jak ważny jest Bowie dla muzyki rozrywkowej i że ze świecą szukać jakichś jego następców. W znaczeniu – tak silnych osobowości artystycznych. W jakimś sensie kolejny przyczynek do dyskusji o kondycji współczesnej sceny muzycznej.
Mam z tą płytą problem. Ujeżdżam ją intensywnie, codziennie od tygodnia i jeszcze nie mam o niej wyrobionego zdania. Nawet nie wiem, czy ona mi się podoba. Że od tygodnia ją znam, a premiera dzisiaj? Ale dostępna w sieci była już co najmniej tydzień i to całkiem oficjalnie, był czas, żeby się poznać bliżej. Zresztą fizyczna premiera, to fizyczna premiera – album ląduje na sklepowych półkach, a nie jest źle, żeby fan zapoznał się z materiałem wcześniej, bo wtedy od razu pogalopuje do sklepu, a nie będzie musiał tracić czasu na zapoznawanie się z materiałem. Bo zna. Ale to taka dygresja na temat funkcjonowania biznesu muzycznego.
Bo to jest tak – nie ma na tej płycie żadnego utworu, który mógłby się stać kolejnym klasykiem-przebojem Bowiego. Właściwie nie ma takiego ewidentnego numeru na przebój. Niby najbliżej do tego singlowym „Where Are We Now?” i „The Stars (Are Out Tonight)”. Jasne, świetne numery i już faktyczne przeboje, ale mimo wszystko gdzie im do na przykład „Thursday’s Child”. Do tego pomagają im absolutnie rewelacyjne teledyski. Ten do „The Stars” jest oskarowy. W czasach, kiedy podstawową zaleceniem dla twórców teledysków, jest to, żeby można było je dobrze na smartfonach oglądać, aktorski clip, z akcją, ze scenariuszem, bez skąpo odzianych panienek, podrzucających silikonowymi biustami, jest jawną prowokacją. Mniejsza o clipy, pozostańmy przy muzyce. Niby nic szczególnego nie ma. Ale jednak jest. Tylko nie chodzi tu o pojedyncze utwory, ale o całe „The Next Day”. Bo jako całość ta już całkiem co innego. Występuje tu swego rodzaju synergizm – cała płyta jest lepsza od poszczególnych utworów. Inaczej słucha się tych piosenek pojedynczo, a inaczej w kontekście całego albumu. Właśnie, „The Next Day” jest takie pełne sprzeczności – zbiór piosenek, który właściwie jest jedną całością; powrót artysty, który najprawdopodobniej jest jego pożegnaniem; muzycznie jakieś takie, znalazłoby się sporo lepszych rzeczy w dorobku Bowiego, a ciary po plecach chodzą, oj chodzą.
Po tych kilku dniach dość intensywnego obcowania z „The Next Day” jedynym utworem, który tak w ogóle mi nie wchodzi jest „Dirty Boys”. A co do reszty – widzę, że powoli sukcesywnie dobijają się do mnie. „The Stars” i „Where Are We Now?” no wiadomo. Potem dość specyficzny „Valentine’s Day” i równie hałaśliwy, co dobry „If You Can See Me”, potem mój ulubiony „(You Will) Set The World on Fire”. No i na sam początek tytułowy – brudny, rockowy kawałek jak za czasów Aladyna, którego przywołuję tu również i z tego powodu, że takiej surowizny Bowie nie grał właśnie od tamtych czasów, kiedy zaczął kumać się z Iggy Popem.
.…Jak za czasów Aladyna, ale także „Station to Station” i a szczególnie do Trylogii Berlińskiej. Chociażby szata graficzna też na to wskazuje. Na pierwszy rzut oka głupi pomysł – zakleić okładkę „Heroes” białą kartką z wydrukowanym tytułem nowego albumu. Wygląda na prosty recykling. Ale to „The Next Day” na okładce najsłynniejszej płyty Trylogii Berlińskiej, to sygnał, że tamte lata już nieodwołalnie minęły. Kolejna sprzeczność – coś, co mogłoby spokojnie być kolejną częścią tego cyklu, jest jakby kontrą do niego. Można powiedzieć – podsumowanie, a ja bym powiedział – rozliczenie. Tak, jest to odwoływanie się do dosyć głębokiej przeszłości. Które przy okazji jest bardzo nowoczesną płytą rockową. Bo ostatnią rzeczą, jaką można zarzucić „The Next Day” to jakiś niewydarzony sentymentalizm i odgrzewania kotletów. Brzmi bardzo współcześnie, a muzycznie jest to coś na tyle ponadczasowego, że działało dawniej, działa teraz i działać będzie.
Tym razem Bowiemu nie stało kompozytorskiej weny, ale udało mu się stworzyć album bardzo mocny, momentami nawet przejmujący. Jemu cały czas o coś chodzi, on cały czas ma coś do powiedzenia. A tą płytą udowadnia, że jest jak Stonesi – nie do zastąpienia.
„Nawet nie wiem, czy ona mi się podoba.” – Podoba mi się. Jedno z ważniejszych dzieł tego artysty.