Happy Birthday David!
W piątek rano dopadła mnie Agnieszka - Słuchaj, Bowie kończy w niedzielę 65 lat. Powinieneś przygotować urodzinową recenzję
- No tak, ale nie mam koncepcji jakiej płyty i nie mam koncepcji co napisać – podrapałem się w głowę, intensywnie myśląc na tym problemem.
O czym tu pisać? Może o moich ulubionych Diamentowych Psach? Albo o „Hours…”, bo tam jest kilka wyjątkowo pięknych piosenek? Może „Low” - równie ponure jak aura za oknem. Jeszcze jest rewelacyjne „Ouside”. No i Ziggy Stardust. Może jakiś koncert? Agnieszka proponuje „Young Americans” – no nie wiem, znam przynajmniej z pół tuzina lepszych. Wybór naprawdę duży. Przez ponad czterdzieści lat swojej kariery nagrał może ze dwie słabsze, reszta dobre, albo jeszcze częściej – bardzo dobre. Całe lata siedemdziesiąte, krótka przerwa w latach osiemdziesiątych, potem już tak do teraz. Chociaż już od dziewięciu lat nie było nic nowego. No ale nikt nie młodnieje, a Bowie ma kłopoty z serduchem – jest po operacji kardiochirurgicznej.
Po niezbyt długim, ale intensywnym namyśle zdecydowałem się na „Diamond Dogs”. Dlaczego – bo, jak wspomniałem wcześniej, to moja ulubiona płyta Bowiego, poza tym wcześniej pisałem o „Aladdin Sane”, a to jakby ciąg dalszy tej historii.
Bowie był wtedy na swego rodzaju zakręcie swojej kariery, bardziej emocjonalnym niż artystycznym. Miał ochotę w ogóle ją zakończyć, ale tylko rozpędził Spidersów i uśmiercił Ziggiego. W międzyczasie nagrał płytę z coverami, a niedługo potem zaczął pracę na swoja nową płytą, pierwszą od 1969 roku nagraną bez nikogo ze składu Pająków. Ze starej gwardii ostał się tylko Tony Visconti, ale on ostatni raz współpracowali ze sobą jeszcze na „Man Who Sold The World”. Nowa płyta miała być w zamyśle Bowiego muzyczną i sceniczną adaptacją książki George’a Orewella – „Rok 1984”. Jednak spadkobiercy autora zgody na to nie wyrazili i trzeba było zmienić całą koncepcję. Chociaż nie do końca – „Diamond Dogs” i tak do „Roku 1984” częściowo nawiązuje, a reszta tej dystopi jest już własnym pomysłem Bowiego.
Może i Ziggy nie żyje, może i Spidersów już nie ma, ale trudno powiedzieć, żeby muzyka na „Diamond Dogs” jakoś znacząco różniła się od tego, co było na krążkach wcześniejszych. „Rebel Rebel” mogłoby się spokojnie załapać na „Rise And Fall…”, tytułowy przypomina charakterem niektóre numery z „Alladin Sane” – np. „Panic in Detroit”, „Cracked Actor”, czy „Let’s Spend The Night Together”, a „Rock’n’Roll with Me” to jakby nowe „Five Years”. Zresztą i obie płyty z Ziggim też muzycznie nie różnią specjalnie od tych jeszcze wcześniejszych. Na „Diamond Dogs” też coś nowego zaproponował – wiele utworów łączy się ze sobą tworząc większe, muzyczne całości - "Sweet Thing"/"Candidate"/"Sweet Thing (reprise)" i "Big Brother"/"Chant of the Ever Circling Skeletal Family". I mamy normalne disco - klasyczny phili-sound, czyli „1984”. Na jednej płycie zgiełkliwe rockery i potupajowowy numer. No, ale nie tylko, bo poza tym spory kawałek płyty to jakby zapowiedź „Low”. I jakimś cudem to wszystko i tak stanowi jedną całość, a taki rozdziaw stylistyczny w uszy nie gryzie. Wyszła z tego taka mieszanina starego Bowiego i Bowiego, który miał się zdarzyć dopiero za kilka lat. Logicznym następcą Diamentowych Psów jest dopiero „Low” i w ogóle cała Trylogia Berlińska, czyli ten nowofalowy Bowie. „Young Americans” i „Station to Station” to są płyty obok – skoki w bok, raz w jeden, raz w drugi. Dopiero jak postawimy koło siebie płyty Ziggiego, Diamentowe Psy, Trylogię Berlińską i „Scary Monsters” to zobaczymy, że tworzą one pewną muzyczną historię. Wiem, że to „Station to Station” traktowane jest przez wielu jako wstęp do Trylogii Berlińskiej, ale moim zdaniem zbyt dużo jeszcze tam pozostałości po „Young Americans” – na przykład „Golden Years”, „TVC15”, żeby tak faktycznie było.
W porównaniu do wcześniejszych płyt „Diamond Dogs” jest dużo staranniej wyprodukowane. To już nie jest prosta, rockowa produkcja, gdzie ma być prosto, rockowo i przebojowo, a od czasu do czasu trochę pokombinuje się w aranżacjach, ściągając na przykład Rycha Wakemana, żeby zagrał coś na mellotronie. Tutaj Visconti z Bowiem postarali się, żeby było to bardziej wyrafinowane brzmieniowo. Na szczęście pomogło to samej muzyce, która też jest bardziej wyrafinowana, niż wcześniej.
Dla Bowiego to taka przejściowa płyta, trochę ryzykowna i na pewno bardzo ważna, bo pierwsza po wyrzuceniu Ziggiego na śmietnik, ale paradoksalnie tylko umocniła pozycję artysty na rynku – szczególnie amerykańskim. Widać, że publiczność zaakceptowała go jako jego samego, a nie tylko jako zdezorientowanego seksualnie kosmicznego wędrowca. Zresztą patrząc na zdjęcia z trasy promującej „Diamond Dogs” też trudno zauważyć, żeby się tak strasznie zmienił. Największe zmiany były dopiero przed nim. Ale to już zupełnie inna historia.